31.03.2019

Podsumowanie miesiąca - luty/marzec

W przeciągu tych dwóch miesięcy na SHH zaczęło się coś dziać.
Miejmy nadzieję, że wraz z wakacjami aktywność jak i liczba członków wzrośnie ^^.

Postacie
Jest nas już 12 (6 kobiet oraz 6 mężczyzn).
W marcu do bloga dołączyło pięciu nowych jeźdźców, a odeszło dwóch.

Opowiadania
Napisaliśmy 27 opowiadań, których razem z lutym jest 53.

Aktywność
Ilość opowiadań napisanych przez członków SHH prazentuje się następująco:

Thejla - 9 opowiadań
Kelvin - 8 opowiadań
Conor - 4 opowiadania
Sheena - 4 opowiadania
Thomas - 4 opowiadania
Rein - 3 opowiadania
James - 2 opowiadania
Milburn - 2 opowiadania
Taehyung - 2 opowiadania
Ana - 1 opowiadanie

Najaktywniejszymi członkami są Thejla oraz Kelvin ^^.

Ostrzeżenia
W tym miesiącu, z powodu nie napisania opowiadania na czas, ostrzeżenie otrzymuje Cyntia.



~Administracja SHH

26.03.2019

Od Milburna do Conor'a

Wszedłem do stajni w momencie, w którym ktoś głośno upadł na drugim jej końcu. Zaglądnąłem za róg, gdzie znajdowała sie siodlarnia. Na środku pomieszczenia znajdował sie zrozpaczony młody chłopak, który usilnie próbował pozbierać rozrzucone kredki, ołówki czy flamastry. Pod pachą dzierżył notes, a raczej szkicownik, sądząc po widocznych rysunkach.
— Poczekaj, pomoge ci - zaoferowałem sie, bo poczułem, że gapienie sie nie było najlepszą opcją.
Nic nie odparł, tylko dalej spokojnie zbierał swoje zguby. Podałem mu któreś z rzeczy, wtedy wysilił sie na uśmiech. Coś na jego kształt. Miał kilka tatuaży i kolczyków, co dla estety jak ja było dosyć przykuwające uwage. Nigdy bym sobie na takie nie pozwolił, albo przynajmniej tak dotychczas uważałem, bo było w nich coś interesującego. Chłopak zobaczył mój wzrok, błądzący po jego rysunkach i chrząknął.
- A co ty tu właściciwe robisz?
 — Fakt, jestem nowy... - zacząłem jakby z wachaniem, bo od pewnego czasu zawsze musze tak rozpoczynać dialogi z innymi bywalcami stajni. - Nie zgubiłem sie rzecz jasna. Szukam takiej dziewczyny, która...
— Wątpię, bym mógł ci pomóc. - Tym razem sie zaśmiał. Był ode mnie nieco wyższy, ale zdecydowanie młodszy. 
Spuściłem wzrok bo nie poczułem się w tej rozmowie komfortowo. 
Przeszedłem przez całą siodlarni, by zobaczyć na rozpiskę. Chciałem się umówić na trening z tutejszymi trenerami, zależało mi by Rose zaczęła treningi, skoro zaczął się sezon. Wiosna oznacza, że wszyscy stawiają na 110% formy. Oczywiście nie mogłem sobie przypomnieć, kto oferował tu jazdy, więc znowu chciałem się zwrócić do chłopaka. Kiedy się odwróciłem, nie było go już w pomieszczeniu. Wybiegłem na korytarz stajni, gdzie w końcu dojrzałem, jak stoi pod boksem któregoś z prywatnych koni. 
— Hej, jeszcze jedno. Powiedz mi, z kim mogę umówić się na trening?

<Conor?>

280 słów → 40$

24.03.2019

Od Thejli cd. Kelvina

Jak bardzo tego pięknego dnia nie chciało mi się wstawać? Oj bardzo. W sumie patrząc na mnie i moje chcecie życiowe można śmiało powiedzieć, że nic mi się nigdy nie chce co w powiązaniu z obowiązkami i pracą dawało czasami fatalne skutki. Leniwie przewróciłam się na drugi bok zasłaniając głowę kołdrą. Bezsenność to jednak nie jest taka fajna sprawa jeśli w planach masz kilka treningów i przeszukiwanie jakiś akt zlecone przez szefa. Szczerze wolałabym już być tym technikiem kryminalistyki sądowej niż zwykłym policjantem z kryminału. Przynajmniej bym mogła sobie robić zdjęcia zwłok... I jakiś innych poszlak. Nie ma to jak o tak wczesniej porze myśleć sobie o trupach. Patrząc na takiego denata można powiedzieć, że w sumie to fajnie ma bo już nie musi się męczyć na tym nędznym świecie, nie ma już zmartwień ani nic. Brawo Thejla... Powoli zamieniasz sie w psychopate... Bo sadystką już jesteś. Była godzina piąta, ja jak zwykle nie mogłam spać, a z łóżka wstać też mi się nie chciało. Przekręciłam się na plecy. Sufit o tej godzinie wydawał się naprawdę bardzo interesujący... Taki... Biały. Westchnęłam po czym w końcu zmusiłam się do ruszenia czterech liter z ciepłego łóżka. Pierwsze co zobaczyłam po ogarnięciu się to stos dokumentów leżących na biurku. Podeszłam i otworzyłam pierwszą teczkę. Zaczęłam wertować znajdujące się w niej kartki, starając się nie zaciąć się którąś z nich jak to zwykle miałam w zwyczaju gdy przeglądałam jakieś papiery przez co moje palce czasami były pełne ran.
- Seryjny morderca... Trzy razy skazany... Uciekł z więzienia - czytałam po cichu akta jednego z poszukiwanych
Według szefa dzięki moim zdolnościom profilerskim mieliśmy go znaleźć i złapać by później osadzić go w najlepiej strzeżonym więzieniu w kraju. Szczerze w to wątpiłam, bo staż mam naprawdę mały, a o pracy w terenie nie będę wspominać bo wcześniej wykorzystywali mnie do papierkowej roboty i przeglądania baz danych.
- Pierwsze sprawy i już mordercy - westchnęłam siadając w fotelu i biorąc kolejne papiery

- Jinx do treningu... Jocker i Amor też... - powoli układałam plan jazd w głowie zawiązując przy tym moje jakże ukochane glany
Oczywiście nie będę w nich jeździła... Przecież nawet się w strzemię nie zmieszczą. Przed stajnią miałam zamiar udać się do księgarni po jakąś książkę. W ostatnim czasie wzięło mnie na czytanie, więc dość szybko kończyły mi się tytuły które miałam w domu. Zarzuciłam skórę, wzięłam torbę ze stołu po czym udałam się do garażu. Po wyjściu z domu udarzył mnie podmuch ciepłego powietrza. Wiosna... Nareszcie wiosna. Już nie będę musiała się męczyć z treningami w mroźne poranki. Uśmiechnęłam się sama do siebie i skręciłam za dom gdzie też znajdowały się garaże. Otworzyłam drzwi garażowe po czym wsiadłam do auta i powoli wyjechałam na zewnątrz. Całą zimę auta stały w pomieszczeniu kompletnie nieużywane, więc w końcu trzeba się przejechać. Zostawiając garaż otwarty, gdyż mama miała zaraz jechać po coś do Stonehoe. Wyjechałam z terenu posesji kierując się do miasta. Starałam się jakkolwiek nie wykorzystywać wszystkich koni mechanicznych znajdujących się pod maską, nie chciałam przecież zostać złapana za przekroczenie prędkości... Oczywiście gorsze byłoby to gdyby złapali mnie koledzy z pracy, których zdążyłam już dość dobrze poznać. Zaparkowałam na parkingu pod niewielką księgarnią znajdującą się przy głównej ulicy. Wysiadłam z samochodu zamykając drzwi drzwi po czym udałam się do budynku. Weszłam do środka, witając się ze znajomą sprzedawczynią. Bywałam tu tak często, że zdązyłyśmy się naprawdę dobrze poznać. Zaczęłam błądzić pomiędzy półkami w poszukiwaniu jakiegoś ciekawego tytułu. Wzięłam do ręki jedną z książek leżących w dziale z kryminałami.
- Ehhhh... A mordercą jak zwykle okaże się zazdrosny mąż - westchnęłam czytając notatkę z tyłu książki
Odłożyłam ją na miejsce i znów zaczęłam błądzić między regałami. Po około dziesięciu minutach w końcu znalazłam coś co mnie zaintrygowało. Po zakupie tejże książki udałam się w drogę powrotną do Horse Heaven.

Wjeżdżając na teren posesji od strony bramy głównej, zauważyłam samochód Kelvina stojący na parkingu. Godzina była dość wczesna, więc tylko ono stało na placu, inaczej nawet nie zwróciłabym na nie uwagi. Wjechałam do garażu. Przekręciłam kluczyk p czym wysiadłam z samochodu, zamykając za sobą drzwi. Po zamknięciu garażu udałam się do domu w celu przebrania się i zostawienia niepotrzebnych w stajni rzeczy. Weszłam do jak zwykle pustego budynku rzucając torbę w kąt. Kurtkę powiesiłam na wieszaku, buty jak to miałam w zwyczaju walnęłam na środek korytarza by potem się na nich wywalić bo to ja. Przeskakując co drugi schodek wspięłam się do swojego zacisza znajdującego się na pddaszu. Weszłam do swojego pokoju od razu kierując się w stronę szafy. Zaczęłam w niej szukać granatowych bryczesów z pełnym lejem, które miałam wielką ochotę dzisiaj ubrać lecz zamiast nich znalazłam moją jakże ukochaną bluzę z Morbid Angel.
- Czarny plus granatowy... Czemu nie - powiedziałam rzucając moje znalezisko na łóżko
Gdy po paru minutach w końcu znalazłam spodnie wzięłam się za poszukiwania czarnych skarpetek jeździeckich, które ostatnimi czasy widziałam pod biurkiem. Gdy miałam już wszystko, ubrałam się, zeszłam na dół, założyłam buty po czym udałam się do stajni. Było na tyle ciepło, że nie potrzebowałam kurtki. Bluza w zupełności mi wystarczyła zważając też na to, że była ona dość gruba. Postanowiłam zajżeć do staji, w której znajdował się teraz Aren. Ogier miał się już całkiem nieźle. Przybrał trochę masy lecz dalej wykazywał dużą niechęć do ludzi, nie licząc oczywiście nielicznych, których akceptował. Wchodząc do budynku zobaczyłam Kevina, który był w trakcie czyszczenie Arenisa.
- Tak myślałam, że Ciebie tutaj spotkam - powiedziałam z lekkim uśmiechem
- Akurat czyściłem Arena - odparł odkładając jedną z trzymanych szczotek do skrzynki
- Domyśliłam się - podeszłam bliżej żeby móc pogłaskać zimnokrwistego ogiera po szyji - Wygląda znacznie lepiej.
- Szczególnie w kantarze od Ciebie. I ogólnie chciałbym Ci podziękować za wczorajszą opiekę nad wałachem oraz za ten kantar. Dla tego też mam propozycję dla Ciebie... Co Ty na wieczorny seans filmowy przy dobrym jedzeniu, u mnie w domu? - zaproponował, gdy ja zaczęłam rozplątywać denerwujący mnie kołtun w grzywie Arena - Oczywiście nie musisz się zgadzać, bo kto wie, może zamknę Cię piwnicy - zażartował
- Bardzo ciekawa propzycja muszę przyznać - powiedziałam biorąc szczotkę do grzywy - Zastanowię się... Ale najpierw trzeba doprowadzić jeo grzywę i ogon do porządku - zaśmiałam się
- A ty będziesz miała wtedy czas do namysłu - uśmiechnął się
 Kelvin zabrał się za czyszcznie drugiej strony Ardena, a ja za rozczesywanie i lekkie podcinanie grzywy karusa.

- Teraz jest idealnie - powiedziałam układając grzywkę olbrzyma
- W końcu wygląda jak koń... No prawie - Kelvin podał ogierowi smakołyk, który ten łapczywie zabrał i skonsumował
- Jeszcze tylko trochę nabierze masy i będzie można zaczynać coś z nim pracować. Najlepiej zacząć od jego nastawienia do ludzi - westchnęłam
- Z tym chyba będzie najtrudniej
- No niestety... Nie chcemy chyba jednak żeby terroryzował nam stajennych i wolontariuszy - poklepałam karego po szyji
Spojrzałam na zegarek. Była prawie jedenasta, a ja miałam plany na treningi... Chociaż mogę pojeździć przecież wieczorem. Teraz zapewne i tak wszystko jest pozajmowane.
- Godzina jeszcze młoda... Może byśmy pojechali w teren - zaproponowałam - Pogoda jest, konie trzeba w końcu ruszyć. Co ty na to?




Kelvin :>?

1142 słów = 320$

23.03.2019

Od Jamesa cd. Rein

Na rękę było mi, by Rein zaczęła jak najszybciej. Im szybciej moje niesforne siostry siądą do nauki, tym lepiej. Chciałem, by miały wiele możliwości w życiu.
— To mój dom — powiedziałem nieśmiało, kiedy zatrzymaliśmy się przed drewnianym płotem.
Okalał on niewielkie podwórze, lekko w dolinie, gdyż nad wszystkim górował murowany dom, z okiennicami i drzwiami jak do stodoły. Kobieta odstawiła swój samochód do stajni, bo obiecałem, że jak tylko zapozna się ze swoimi nowymi uczennicami, odwiozę ją do Delight. Miała zaplanowany trening czy coś w tym rodzaju.
Weszliśmy do obszernej kuchni, z wysepką na środku, przy której, na długich krzesłach barowych siedziała Jelly i Patty. Machnąłem do nich na przywitanie, kiedy Rein wyłoniła się zza mnie, a one otworzyły szeroko buzie, licząc na to, że może w końcu znalazłem sobie dziewczynę.
— Jel, Pat, przedstawiam wam nową korepetytorkę, panią Rein Marshall.
Od razu miny im zrzedły, ale kiedy dowiedziały się, że poznaliśmy się w stajni, trochę nabrały znowu werwy. Dziewczynie zależało jedynie, by zobaczyć dzisiaj materiał, jaki obowiązuje, przeczytać trochę notatek i popytać, czego moje siostry aktualnie się uczą. Nie minęła godzina, a moje siostry wyglądały, jakby przysposobiły sobie blondynkę na śmierć i życie. Naprawdę trudno było ją z tego wyciągnąć, szczególnie kiedy zaczęły dyskutować na tematy mniej związane z biologią. Dopiero zdałem sobie sprawę, jak różnica wieku miedzy nią a Jelly i Patty jest nikła. Oglądały te same seriale, czytały te same pozycje. Nie chodziło o to, że wątpiłem, by była dobrą nauczycielką. Po prostu poczułem się staro.
— Musze się zbierać, młode — zaśmiała się Rein, zabierając swój telefon z blatu i odkładając kubek do zlewu.
Dziewczyny próbowały coś protestować, ale trzeba przyznać, że panienka Marshall była twarda jak skała i stanowcza jak nie mało kto. Otworzyłem jej drzwi do samochodu, okrążyłem go i usiadłem za kierownicą. Mój Jeep był starym modelem, ale miałem ogromny sentyment do tego złomu.
— Jakie plany na popołudnie? — zagadnąłem, kiedy wjechałem do miasta.
— Mamy wiosnę, panie Silver. To oznacza idealny moment na pierwszy teren. Tutejsze widoki są urzekające, zobaczymy co na nie Delight.
Uśmiechnąłem się na wzmiankę "pan". Dzieliło nas może i pół dekady, ale w jej wieku, zazwyczaj do wszystkich się zwraca przez "ty". To też jej powiedziałem, na co się zaśmiała. Nie był to jednak śmiech głośny, pełen nieszczerości "heh", a ciche i wysokie "hym", którym obdarzała zapewne wszystkich.
— Moja jazda z Silverem to były tylko tereny. Kiedyś, teraz nawet na to czasu nie mam.
Spojrzała na mnie zaskoczona. Skręciłem w drogę, która prowadziła wprost do stadniny. Lekkie wertepy, następnie kostka, która przechodziła w asfaltowy podjazd. Zaparkowałem tuż obok jej Jeepa. Wysiedliśmy i chwile w ciszy szliśmy ramie w ramie. Miałem dzień wolny, który chciałem poświecić wierzchowcowi, ale nieszczególnie wiedziałem, co takiego mogłem zrobić. Ograniczyłem się tylko do wypuszczania go na padok lub karuzele, ostatecznie lonże. Nawet nie pamiętałem, kiedy ostatnio jeździłem. Doszliśmy do momentu, w którym trzeba było się nam rozdzielić. Ona chciała załatwić coś w biurze, ja miałem zamiar podskoczyć do stajni prywatnej, by zobaczyć, jaka rozpiska wisi na jutro. Przystanęliśmy w ciszy, nie wiedząc, czy któreś z nas powinno się odezwać.
— Niech pan, znaczy, James... przejedź się ze mną.
Znowu zapadła ta głucha cisza. Gdzieś podświadomie czekałem aż to powie. Ochoczo bym na to przystał, gdyby nie fakt, że do siodła mi droga nie taka prędka. Zobaczyła moje wahanie i zapytała, w czym problem.
— Załamiesz się, jak zobaczysz moją jazdę — odparłem w końcu, bo wszystko co umiem, zawdzięczam sobie. Moja mama nie zdążyła nauczyć mnie nic oprócz podstaw.
— James — zamilkła na chwile, układając sobie w głowie pewnie dalszą część wypowiedzi. — Chcesz powiedzieć, że nigdy nie skakałaś? Albo galopowałeś? Albo...
— Uznajmy, że znam się co nieco na westernie. Ale nie, skakać, oprócz pojedynczych kłód w lesie, nigdy nie próbowałem.
— Przecież to idealna okazja, byś się nauczył! Czyść konia i siodłaj, za to, że oprowadzisz mnie po okolicy zrobię ci trening. Przysługa za przysługę, ja się nie zgubie, a ty kto wie, może wystartujesz w zawodach?
Jęknąłem, bo już wiedziałam, że moja ambitna, nowa przyjaciółka nie odpuści, dopóki nie spełni swoich zachcianek względem mnie. To będzie na pewno bardzo bolesna lekcja w wykonaniu Rein Marshall. Ale słowo się rzekło i nie wydawało się, bym miał wybór.


Rein?

700 słów = 140$

22.03.2019

Od Thomasa cd. Od Sheeny

Patrzy na mnie przez chwilę, oczy ma szeroko otwarte ze zdziwienia. Są napuchnięte, przekrwione, a cała twarz wilgotna od łez. Wtargnąłem już w tą niedostępną dla nikogo przestrzeń, jestem intruzem. Patrzy na mnie przez chwilę. Odwraca twarz, zakrywa ją dłońmi. Dłońmi całymi we krwi, poszarpanymi, pociętymi. Jej kolana też są we krwi, klęczy na odłamkach szkła i opiera się o przewrócony fotel. Analizuję sytuację, a ona łka. Patrzę na krew. Ciemna, jasna. Tutaj strumień delikatny, tam wartki, pod ciśnieniem. Tętnica. Drgam. Krew nigdy nie robiła na mnie wrażenia, ale to inna sytuacja. To nie zwierzę, chociaż zachowuje się jak spłoszona sarna. Tylko, że ona nie może uciec.
-Sheena… - zwracam się do niej cicho i robię krok do przodu.
Odwraca się błyskawicznie w moją stronę i wrzeszczy:
-Wyjdź!
Cofam się. Oddycha ciężko, a łzy spływają po jej twarzy, spłukując z policzków krew pochodzącą z ran na dłoniach. Wygląda jakby właśnie była ofiarą jakiegoś strasznego wypadku, a to tylko szkło, zacięcia na rękach i nogach, dotkliwe. Widzę strumień tętniczej krwi wydobywający się z wewnętrznej strony jej ręki. Musiała trafić na spory odłamek. Przecież jej tak nie zostawię. Zaciskam pięści, bo widzę, jak na mnie patrzy.  Przecież nie jestem jej wrogiem.
-Sheena, do cholery! Chcę ci pomóc, przecież poharatałaś się cała! – krzyczę, żeby do niej dotrzeć i podchodzę pewniej. Co jak co, ale silniejsza ode mnie na pewno nie jest.
-Tom, wyjdź. Obiecuję, że jak cię dopadnę…
-To co? Cholera, wstawaj i uspokój się wreszcie, bo mam tego dość! – chwytam ją za ramię i podnoszę.
Poddaje się temu, ale patrzy na mnie z wrogością. Gdy w końcu stoi na nogach, zamachuje się i próbuje mnie uderzyć, ale odpycham jej dłoń. Oczy ma załzawione, jest wyczerpana i ranna. Nie trafiłaby. Jest wściekła. Przenosi ten gniew na mnie, bo przecież nic jej nie zrobiłem. Znam ją na tyle, że wiem, że najbardziej denerwuje ją własna słabość. Dlatego tak wścieka się, gdy wytykam jej błędy.
-Daj spokój. Chodź to kuchni, muszę to opatrzyć. – mówię, siląc się na spokojny ton.
-Nic mi nie jest, to tylko szkło, idź już! – wrzeszczy i wyrywa się.
-Czy ty siebie widzisz?! Idź do tej cholernej kuchni!
W końcu słucha i idzie spokojnie. Siada na krześle i patrzy na mnie spode łba, kiedy ja przeszukuję kuchenne szafki. Nie jest na tyle litościwa, by zdradzić mi gdzie trzyma leki, lub cokolwiek w tym stylu, więc trochę mi to zajmuje. W końcu kucam przed nią, a obok mnie leży gaza, miska z wodą, spirytus, pęseta i igła z bawełnianą nicią. Musi na razie wystarczyć. Obmywam dłonie spirytusem, otrzepuję je i odkażam resztę prowizorycznych narzędzi.
-Daj mi tą rękę, tą która najbardziej krwawi. – mówię stanowczo, a ona posłusznie poddaje się zabiegowi.
Obmywam rany wodą, a następnie odkażam. Biorę pęsetę i zaczynam mozolnie wybierać z tej najdotkliwszej odłamki szkła, które utkwiły w tkance. Sheena nawet nie drga. Milczy zupełnie, uspokoiła się. W końcu stwierdzam,  że nie widzę tam już niczego i przystępuję do zszywania, bo krew nadal intensywnie wypływa z tętnicy. Wchodzę w trans. Wszystko staram się zrobić jak najlepiej, perfekcyjnie. Zapominam kogo to ręka, mam ją po prostu zszyć. Udaje się. Teraz reszta. To będzie ciekawe…

-Gotowe. – mówię i oddycham ciężko. – Nie rób tego więcej, bo skończyła mi się już cierpliwość.
Nie patrzy mi w oczy, więc łapię ją za żuchwę i odwracam twarz w moją stronę. Nie wyrywa się.
-Może się odezwiesz, bo tak jakby, nie wykrwawiłaś się na podłodze we własnym salonie tylko dlatego, że tutaj jestem. – zauważam, ale nie reaguje.
Wzdycham ciężko i chowam twarz w dłonie. Kręcę głową. Dociera do mnie, że moja ulubiona koszula jest cała we krwi.
-Czemu wy wszyscy musicie robić ze mnie rzeźnika… - mruczę, uśmiechając się prawie niezauważalnie.
Sheena parska cicho. Podnoszę brwi w górę i znów kręcę głową z niedowierzaniem.
-Acha, to teraz będziesz się śmiała, chociaż przed chwilą wypłynęło z ciebie całkiem sporo krwi. Cudownie.
-Wiesz… Tak to czasem bywa… - mówi zachrypniętym głosem.
-Nigdy cię nie zrozumiem. – stwierdzam.
-Chyba jestem zbyt skomplikowana… - odzywa się cicho i patrzy na mnie znacząco.
-No dobra, dobra… Masz rację. Chyba właśnie po to tu jestem. Żeby ci to powiedzieć, ale cóż. Uprzedziłaś mnie.
-Dzięki… To teraz idź. Posprzątam to i postaram się nie zabić.
-Nie potrzebujesz pomocy? Cholera, ja jeszcze pytam. Jasne, że potrzebujesz, możesz przecież zasłabnąć, tyle krwi straciłaś!
-To co? Mam zjeść ciastko i wypić sok jabłkowy, jak przy oddawaniu krwi? – śmieje się.
Prycham.
-Koniec tej karuzeli śmiechu. – stwierdzam.

Sheena?

736 słów = 140$

18.03.2019

Od Kelvina CD Thejli

   Po opuszczeniu stadniny, od razu skierowałem się do domu, aby tam przygotować się do snu. Jak zwykle, dzień nieźle mnie wykończył, a szczególnie przekonywanie Arenisa. Ogier okazał się być bardziej uparty od klaczy, lecz dzięki swojej cierpliwości, udało mi się osiągnąć sukces. Gdy opuściłem już prysznic i przebrałem w nocne ciuchy, położyłem się do swojego łóżka i zasnąłem, aby rano zostać obudzonym przez nieznośne budziki.
Wraz z porannym sygnałem, usłyszałem również dzwonek mojego telefonu, co raczej rzadko się zdarza, że ktoś o tak wczesnej porze do mnie dzwoni. Zaspany przekręciłem się na drugi bok i sięgnąłem za głośne urządzenie, aby zerknąć na jego wyświetlacz. Dzwonił komendant, co momentalnie mnie obudziło i usiadłem prosto na łóżku. Pomyślałem szybko, w jakiej sprawie może dzwonić, po czym zaraz odebrałem połączenie. Okazało się, że w trybie natychmiastowym mam zjawić się na komendzie, gdyż w większym mieście jest potrzebne wsparcie, a samej nocnej zmiany jest za mało. Nie mając żadnego wyboru, przyjąłem zgłoszenie, ogarnąłem się tak szybko, jak tylko mogłem, po czym wsiadłem w wóz i na sygnalne udałem się w miejsce zbiórki. Po drodze zjadłem kanapkę przygotowaną wieczór wcześniej, aby podczas wsparcia myśleć o działaniu, a nie o jedzeniu. Na miejscu dostaliśmy strój antyterrorystyczny oraz karabiny półautomatyczne, co wskazywało na grubą akcję. Wsadzili nas do czarnego busa i wysłali na miejsce..

Godzina 13:43

Nastąpiła chwila spokoju od strzałów oraz dymu z granatów, a moja pięcioosobowa grupa bezsilnie oparła się o ceglaną ścianę piwnicy. Nie ukrywam, że byłem wykończony bieganiem po tym labiryncie, a szczególnie posiadając kilkadziesiąt kilogramów pancerzu na sobie.
- Brak sygnału, brak wyjścia, a tlen powoli się kończy. - mruknął jeden z mężczyzn.
- Zaraz się znajdzie - odparłem rozglądając się po korytarzu.
- Chodzimy tutaj już dobrą godzinę, a Ty mówisz, że coś się znajdzie - uniósł ton ten sam policjant.
- Dalej będziesz marudził czy zaczniesz w końcu myśleć - skarciłem go krótkim spojrzeniem.
- A może Ty zaczniesz w końcu działać! - podszedł bliżej mnie, co ani trochę mną nie ruszyło.
- Spokój Mike - wtrącił się trzeci - Im bardziej się denerwujecie, tym gorzej w tlenem.
- Sprawdźmy tamten korytarz.. - odparł po chwili Michael, który tak bardzo chciał mnie zdominować. Nic z tych rzeczy, chłopczyku.

Godzina 14:57
Po ponad godzinnej bieganinie po piwnicznym labiryncie, udało znaleźć się wyjście, a zarazem dostęp do tlenu, którego powoli nam brakowało. Oczywiście wykonaliśmy swoje zadanie, wynieśliśmy niebezpieczne ładunki do saperów, a ludzi odpowiadających za to oddaliśmy w ręce zwykłej policji. Jednak co mogło pójść nie tak? A no samoprzylepny ładunek, który spoczywał na nodze jednego z pięciu mężczyzn. Nim zdążyłem zareagować, nastąpił wybuch.

Godzina 15:22
Dość szybko złapałem kontakt ze światem realnym i znajdowałem się oczywiście w szpitalu. Na szczęście nie wsadzili mnie na jakiś oddział, a posadzili na kozetce lekarskiej w dziale pacjentów zdrowych. Naprzeciwko mnie znajdował się Mike, ten co się awanturował, po stronach przekątnych znajdowała się kolejna dwójka, wszyscy przytomni. Losy piątego policjanta były nam znane - leżał na intensywnej terapii, prawdopodobnie bez jednej nogi, a jego stan zdrowia był średni.
Gdy lekarka szyła draśniecie na boku mojej twarzy, dopadłem się do mojego telefonu, który o dziwo wyszedł z tego wszystkiego cały. Zacząłem szukać numeru do Thejli, lecz jak na złość nie miałem go zapisanego. Zrezygnowany zablokowałem urządzenie i położyłem obok, po czym dałem się opatrzyć.

Godzina 16:04
Po pół godzinie wypuścili całą naszą czwórkę, gdyż nie posiadaliśmy większych ran. Komendant odwiózł każdego z chłopaków do ich domów, zaś ja zostałem ostatni. Gdy rozmowa dobrze nam szła, wspomniałem o numerze do brunetki i o dziwo uzyskałem go bez większego problemu. Podziękowałem i opuściłem pojazd, aby wejść do swojego, jakże opuszczonego domu. Od razu siadłem na kanapie i napisałem wiadomość do kobiety "Hey. Głupio mi prosić, ale sprawdziłabyś co u Samaela? Przez pracę nie mam jak dzisiaj pojawić się w stajni, a wałach na pewno domaga się uwagi :( Wynagrodzę Ci to w jakiś.. dobry sposób ;) - Kelvin".
Po kliknięciu wyślij, zablokowałem telefon i udałem się do kuchni, aby zjeść jakiś normalny posiłek. Samo jego przygotowanie zajęło mi trochę czasu, zaś później.. zasnąłem w wannie wypełnioną ciepłą wodą, która ciągle lała się z kranu (oczywiście też wypływała przez odpływ umieszczony pod kranem).
Obudziłem się dość instynktownie, choć minęło może pół godziny, do godziny. Dość leniwym ruchem opuściłem łazienkę i udałem się do sypialni, gdzie zasnąłem, oczywiście wcześniej ubrany w nocne ciuchy.

Dzień następny 
Godzina 9:12
Będąc już po badaniach kontrolnych oraz sytym śniadaniu w pobliskim pubie, siedziałem w swoim aucie i myślałem nad sposobem wynagrodzenia się Thejli za oporządzenie wałacha, gdyż później sama potwierdziła wykonanie owej czynności poprzez wiadomość, którą odczytałem dopiero rano. Wiem, że lubi czytać i pleść kantary ze sznurków, lecz byłoby głupio, gdybym wręczył jej coś, co już posiada. Wtem wpadłem na pomysł, aby zaprosić ją do siebie na seans filmowy przy dobrym jedzeniu i ciekawych kryminałach, a wątpię, by kobieta, która nosi glany i słucha metalu chciała pójść do kulturalnej restauracji.. Z resztą sam za czymś takim nie przepadam.
Gdy pomysł wyglądał dobrze, wróciłem się do domu, aby trochę doprowadzić go do porządku, co nie trwało długo ze względu na codzienne sprzątanie. Już po godzinie dziesiątej mogłem udać się do stajni, aby zając się Samaelem.
Na miejscu zastałem pusty parking, co świadczyło o braku dyrekcji jak i części stajennych. Pewnie coś im wypadło lub jest wczesna pora, choć mogę się mylić. Po zamknięciu pojazdu, spokojnym krokiem udałem się do bliźniaczej stajni, gdzie zastałem chyba wszystkie konie w boksach, zaś sam Samael wystawił łeb przez drzwiczki boksu i zarżał pytająco, a przynajmniej tak to brzmiało. Wróciłem się do siodlarni, skąd zabrałem kantar i linkę, aby wyposażyć w to wałacha i wyprowadzić go z boksu w celu wyczyszczenia jego samego oraz miejsca pobytu.
  Gdy boks był już czysty i pachnący, a wałach lśnił i błyszczał, założyłem na niego jego ulubioną derkę, aby zaraz wyprowadzić go na padok, gdzie o dziwo lubi przebywać. Po odpięciu linko od jego kantaru, ten pognał po trawiastym podłożu i czujnie obserwował dwa obecne tutaj konie. Ja zaś skierowałem się do Arenisa, który jak zwykle stał spokojnie w swoim boksie. Ucieszył mnie fakt, że ogier przybrał trochę masy, a jego sierść powoli nabierała życia, co świadczyło o jego dobrym stanie zdrowia. Czas jednak było go w końcu dokładnie oporządzić, przyciąć poplątaną grzywę wraz z ogonem oraz dokładniej wyczesać. Wróciłem się więc do siodlarni, gdzie zastałem czarny kantar dla Arenisa, który zrobiła Thejla i przyznam, że wyglądał świetnie. Zabrałem owe cudeńko oraz linkę, aby wyprowadzić ogiera z boksu i przywiązać do drzwiczek obok. Również tutaj posprzątałem boks i zająłem się oporządzaniem zimnokrwistego, ponownie zdejmując z siebie kurtkę, którą zawiesiłem na haczyku obok.
  Mając połowę czyszczenia za sobą, stanąłem naprzeciwko Arenisa, aby chwilę odpocząć i napić się wody z niewielkiej butelki. W tym też momencie usłyszałem spokojne pukanie do drzwi stajni, zaś zaraz w nich pojawiła się Thejla.
- Tak myślałam, że Ciebie tutaj spotkam - rzuciła brunetka witając mnie uśmiechem.
- Akurat czyściłem Arena - odparłem odwzajemniając gest.
- Domyśliłam się - podeszła bliżej i pogładziła ogiera po szyi - Wygląda znacznie lepiej.
- Szczególnie w kantarze od Ciebie - powiedziałem, co mogło zabrzmieć trochę jak podryw, lecz nic z tych rzeczy - I ogólnie chciałbym Ci podziękować za wczorajszą opiekę nad wałachem oraz za ten kantar. Dla tego też mam propozycję dla Ciebie.. - zerknąłem na brunetkę - Co Ty na wieczorny seans filmowy przy dobrym jedzeniu, u mnie w domu? - zaproponowałem - Oczywiście nie musisz się zgadzać, bo kto wie, może zamknę Cię piwnicy - dodałem podśmiechując, co brunetka również zrozumiała.

Thejla? No chodź ( ͡° ͜ʖ ͡°)




1205 słów = 340$

Od Sheeny cd. Od Thomasa

... we łzach. We krwi. Wśród rozbitego szkła. Oparta o przewrócony fotel.
Zszokowana, bo we łzach, we krwi, wśród rozbitego szkła, oparta o przewrócony fotel. A on tam stoi. Zatrzymał się w progu i tylko patrzy. Patrzy, jakby właśnie był świadkiem jakiejś zbrodni. A to tylko ja.
We łzach, we krwi, wśród rozbitego szkła, oparta o przewrócony fotel.

Jest w roku kilka takich dni. Dni, które przywołują wspomnienia. Zazwyczaj staram się od nich uciec, bo wiem, że nie potrafię nad nimi zapanować. Budzą we mnie małą, wystraszoną dziewczynkę, która zdaje sobie sprawę, że się zgubiła. Jest sama, a jego już nie ma. Nigdzie nie widzi tej jednej, jedynej twarzy, która wyróżni się spośród tłumu jej podobnych. Wszyscy są tacy sami, a jej już nie ma. Jego już nie ma.
To jeden z tych dni. Kolejny raz próbuję przezwyciężyć w sobie ten strach, złamać blokadę, która nadal we mnie tkwi. Właśnie dlatego w ten słoneczny poranek, gdy ptaki śpiewały za oknem, a powietrze wypełnione było zapachem lasu, wyciągnęłam z szuflady klucz. Z pozoru zwyczajny metalowy przedmiot, który dla mnie był symbolem tego starcia. Walki z wspomnieniami i traumą.
Otworzyłam drzwi. TE drzwi. Drzwi do pokoju, który przez większość czasu pozostaje zamknięty. I na początku wszystko było dobrze. Zatrzymałam się w progu i patrzyłam na jasne ściany, drewnianą podłogę, łóżko na środku pomieszczenia. Szafy, na których stały nagrody za sportowe osiągnięcia... Pierwsze ukłucie. Zaciśnięte gardło, ale oddycham głęboko. Tym razem się uda.
I udało się. Pierwszy etap mam za sobą. Zazwyczaj tutaj już wychodziłam, oddychając nerwowo, zatrzaskując drzwi i zamykając je na klucz.
Robię krok do przodu.
Wszystko pokrywa kurz. Przecież nie mogę tutaj wejść, a co dopiero spędzić na tyle czasu, żeby posprzątać. Rozglądam się. Widzę oprawioną w ramkę zieloną koszulkę z numerem 12 i nazwiskiem Carrick. Głęboki oddech.  Następny krok. Bosa stopa dotyka dywanu. Jest przyjemny w dotyku. Skupiam na tym swoją uwagę. Dywan nie przywołuje wspomnień, ale jest przyjemny. Oddycham głęboko i robię kilka szybkich kroków do okna. Za oknem las. Widok, który musiał widzieć kiedy budził się rano. Las, w którym spędziliśmy razem tyle czasu... Serce bije mocniej, w gardle znów ucisk, cofam się, trafiam w szafę, chwieje się. Odwracam się gwałtownie, żeby złapać przewracające się przedmioty. Ramki. Zdjęcia. Na większości ja. Sama lub razem z nim. Jego twarz. Ten uśmiech. Cieszyłam się kiedy znów zaczął się uśmiechać.
Łzy napływają do oczu, zbyt wiele wspomnieć, są zbyt silne, nie radzę sobie z nimi. Trzymam w dłoni jedno ze zdjęć, musiałam być wtedy w liceum. Nie. To było później, chyba już na studiach. Zbyt wiele wspomnień, czuję ten ucisk w gardle. Pierwsza łza spływa po policzku, czuję sól, kąciki ust drgają, zaczynam drgać. Jestem słaba, sama, taka słaba. Nigdy nie pokazuj słabości.
Wychodzę, nie dam rady, idę do drzwi, sięgam po klucz. Nadal mam w dłoni do zdjęcie, nie nie będę na nie patrzeć. Jestem słaba i to budzi we mnie gniew. Szklana ramka roztrzaskuje się o podłogę, kiedy nią rzucam. Mackie ucieka gdzieś w popłochu, niech ucieka, drzwi są otwarte. Niech na mnie nie patrzy, nawet ona.
Zamykam ten pokój, ten przeklęty pokój. Rzucam kluczem o ścianę. Nadal gniew. Słabość i gniew. Nie jestem słaba, muszę to sobie udowodnić. Kopię stojący obok fotel. Przewraca się pokonuje dwa metry i zatrzymuje pośród fragmentów szkła. Upadam na kolana, na ręce. Ranię się o odłamki, ale co to zmienia? Łzy mieszają się z krwią, opieram się o przewrócony fotel i łkam.

A on tam stoi. Zatrzymał się w progu i tylko patrzy. Patrzy, jakby właśnie był świadkiem jakiejś zbrodni. A to tylko ja. Słaba. Zagubiona jak mała dziewczynka. Nienawidzę okazywać słabości. Nigdy nie okazuj słabości. Ale to ja. To tylko ja.

Thomas?
610 słów = 120$

17.03.2019

Od Thomasa cd. Od Sheeny

Gdybym nie miał dłoni usmarowanych olejkiem lawendowym, zapewne złapałbym się za głowę. Sheena to skomplikowana osóbka. Zna cię? Nie ma problemu żeby z tobą porozmawiać. Zna cię dobrze? Nie ma problemu, żeby bez zapowiedzi wbić do gabinetu i obudzić cię z drzemki uderzeniem w twarz… Tak. Ale jeżeli spotka kogoś obcego, staje się jak leśna zwierzyna. Czujna, nieufna i płochliwa. Czasem wydaje mi się, że proces jej socjalizacji nie przebiegł zbyt pomyślnie… Szczególnie jeżeli chodzi o panowanie nad emocjami.
-Czyli jedyne co chcesz zrobić to dać mi te teczki i odejść w spokoju? – zapytałem po chwili ciszy.
-Byłoby miło, ale musiałeś macać konia z użyciem jakichś olejków. – warknęła.
Spojrzałem na nią z wyrzutem, mrużąc oczy.
-Naprawdę mogłem umyć ręce w stajni. – zauważyłem.
-Nawet. Nie. Próbuj. – wypowiedziała przez zaciśnięte zęby.
-Bałaś się z nim zostać. Rozmawiać z nim.
-Włączył ci się tryb Sherlocka?
-Uwierz, nie potrzebny tu jest Sherlock. Nie jesteś tak skomplikowana jak ci się… - zacząłem i za późno zdałem sobie sprawę z tego, z kim pogrywam.
Zatrzymała się. Zacisnęła powieki, zęby, pięści. Cała napięta. Są takie momenty, że czujesz, że trzeba uciekać. Organizm mówi ci: „stary, to nie miejsce dla ciebie, jak nie chcesz oberwać, zwiewaj”. Mimowolnie się cofnąłem, jakby Sheena miałaby być co najmniej ładunkiem wybuchowym.
-Ciekawe spostrzeżenia. – powiedziała w końcu wypuszczając z płuc powietrze.
Ostentacyjnie podniosła w górę teczki. Otworzyłem szerzej oczy z przerażenia. DOKUMENTY, MOJE DOKUMENTY. Wziąłem wdech, aby odezwać się, może krzyknąć, ale cenne papiery upadły na ziemię, a ruda odeszła szybkim krokiem, nie odzywając się słowem. To musiała być ciekawa scena, jeżeli ktoś oglądał ją z boku. Przecież nic takiego nie powiedziałem, a ona tylko upuściła jakieś kartki. Mam coś w sobie, że Sheena potrafi wypaść z równowagi po moich nic z pozoru nie znaczących słowach.
Stałem nad dokumentami, patrząc na nie z żałością. Lekceważąc w końcu tłuste dłonie, podniosłem je i westchnąłem. Poszedłem do gabinetu, żeby się nimi zająć. Usiadłem w biurowym fotelu, położyłem je przed sobą i pochyliłem się nad nimi. Oczywiście moje myśli musiały być zajęte przez Sheenę. To wyjątkowy dla mnie stan. Siedzieć przy pracy i nie myśleć o pracy.
-Co ja takiego robię, że aż tak ją denerwuję? – zapytałem sam siebie unosząc dłonie w geście beznadziei.
Dobra. Koniec tego. Mam przecież pracę do zrobienia…

Udało mi się wstać wyjątkowo wcześnie jak na moje standardy. Promienie wschodzącego słońca postanowiły bombardować moje oczy. Oczywiście, nie zasunąłem wieczorem żaluzji. Wstałem i wydostałem się z zasięgu drażniącego światła. Pościeliłem natychmiast łóżko, dbając o to, żeby pościel była idealnie prosto. Zszedłem do kuchni i postawiłem wodę na herbatę. Spojrzałem na kalendarz wiszący na ścianie i zmarszczyłem brwi. Dzień św. Patryka. Zapomniałem zupełnie o tej dacie, bo przecież nigdy nie obchodziłem jej jakoś szczególnie. W okolicy nie było zbyt wielu Irlandczyków, którzy w innych miastach wraz z innymi świętowali na ulicach i w domach. W sumie to znam tylko Sheenę. No właśnie. Chyba przydałoby się z nią porozmawiać. Zapewne obraza szybko by u niej minęła, ale czułem taką potrzebę. Tak… jakoś. Chociażby żeby uświadomić jej, że właśnie jest skomplikowana. Zbyt komplikuje sobie relacje z innymi ludźmi i nie mogę się w niej połapać.
Dokończyłem swoją codzienną, poranną rutynę i przysiadłem na kanapie. Nadal było dość wcześnie i nie chciałem odwiedzać rudej o takiej godzinie. Z przyjemnością sięgnąłem więc po książkę i puściłem delikatną muzykę. Zawsze coś przydatnego. Przecież trzeba być produktywnym…
Około południa ubrałem się cieplej, zamknąłem dom i wsiadłem do samochodu. Sheena popełniła ten błąd, że zdradziła miejsce swojego zamieszkania. Dojazd nie zajmował zbyt wiele czasu. Po kilku minutach jechałem już drogą w otoczeniu lasu, by w końcu zauważyć niewielki drewniany dom.  Zaparkowałem, wysiadłem z auta i skierowałem się do drzwi. Na ławce na tarasie leżała kotka dziewczyny, Mackie. Otworzyła oczy i przeciągnęła się, bacznie mnie obserwując. Uśmiechnąłem się delikatnie na jej widok. I podniosłem rękę, aby zapukać. Drzwi były jednak uchylone. Jasne to nieuprzejme, żeby tak wchodzić bez zapowiedzi, ale jak zdążyłem już wspomnieć… Sheena ciągle mi tak robiła i nie okazywała skruchy, nawet jeżeli postanowiła mnie obudzić dość efektownym uderzeniem. Nie śpię aż tak głęboko, rozumie się? Wystarczy się odezwać… Ale niektórym nie wytłumaczysz. Wracając jednak do uchylonych drzwi…
Tak. Wszedłem do środka bez pukania. Pewny siebie, co było bardzo inteligentnym posunięciem zwłaszcza, że ruda już była na mnie obrażona. Ale cóż. Nawet nie podejrzewałem, że znajdę się w tak beznadziejnej sytuacji. Zauważyłem bowiem przed sobą Sheenę taką, jakiej jej jeszcze nie spotkałem. Serce zabiło mi mocniej, poczułem, że ściska mnie w gardle. Wiedziałem, że to będzie trudna rozmowa… Przede mną stała ona. Zupełnie zszokowana, bo…

[Sheena?]
Realizacja planu przebiega pomyślnie Grafiku.

Od Rein do Jamesa

Tak jak zaplanowałam, po treningu miałam idąc się do miasta. Znajdowało się tam biuro zatrudnienia. Za biurkiem siedziała tęga, starsza kobieta o czarnych włosach. Była zajęta jedzeniem chińszczyzny z kartonowego pudełeczka i bynajmniej nie była zainteresowana moją obecnością.
— Przepraszam bardzo. — Odważyłam się odezwać, bo pracownik na pewno nie był w humorze na klientów.
— Czego?
Otworzyłam usta ze zdziwienia i nie mogłam pozbyć się uczucia zaskoczenia po tym, jak zostałam potraktowana. Nie chodzi o to, by wszyscy traktowali mnie jak księżniczkę, wymagam tylko szacunku, jaki przysługuje wszystkim istotą żywym.
— Szukam pracy — zaczęłam powoli, bo nie byłam pewna, czy kobieta tu pracująca faktycznie tu pracowała. — Jest takie etat związany z biologią w okolicy? Tak naprawdę to może być cokolwiek. Kasjer w konie?
Musiałam brzmieć wystarczająco żałośnie, bo pracownik w końcu na mnie spojrzał. Pokręciła głową, od razu dając znać, że nic tutaj nie znajdę.
— Nic, a nic?
Prychnęła, że nie zrozumiałam odmowy. Wtedy usłyszałam dzwonek w przy drzwiach za moimi plecami. Odwróciłam się i znalazłam się tuż naprzeciw Jamesa Silvera.
On również się na mnie patrzył, jakby nie wierząc, że znowu na siebie wpadliśmy.
— Ja... — zająknął się.
Uśmiechnęłam się ze zrozumieniem i szybko opuściłam mały pokój, bo zaczynało się robić nieswojo. Na parkingu stał mój Jeep, czerwona bestia, która tylko po pociągnięciu za klamkę zaczynała wyć. Szukałam kluczyków, kiedy je wyciągnęłam, oczywiście mnóstwo czasu zajęło, zanim dźwięk ustał. Zrobiłam się czerwona na twarzy z zażenowania. Nie lubiłam gdy takie rzeczy zdarzały mi się publicznie.
— Hej, hej, hej, niech pani zaczeka — krzyknął ktoś za mną, kiedy miałam już zamiar wsiąść do auta.
Rozejrzałam się i napotkałam tylko jego, nadal ubranego w brudne jeansy i koszule w kratę, Jima. Stajennego z Heaven Horse. Już w mojej głowie zrodziła się myśl, że coś się stało Delight, a on, jako chłopiec na posyłki został wysłany, by mnie o tym poinformować.
— Tak? — Starałam się nie pokazać, jak bardzo mój głos drży.
— Przypadkiem usłyszałem, że szuka pani pracy. Tak się składa, że moje siostry będą niedługo zdawać na studia i...
— Szuka pan korepetytora? — mruknęła, bo taka praca nie była spełnieniem moich marzeń.
Dopiero teraz dostrzegłam w jego oczach prawdziwe zatroskanie o edukacje rodzeństwa. Pieniądze nie rosną na drzewach, ale jednocześnie moi rodzice ciagle mnie dofinansowują. Nie podejrzewałam, by stajennego było stać na płacenie mi krocie. Jednak, czy to nie ja jeszcze jakiś czas temu mówiłam, że chce uczynić coś dobrego na tym świecie?
— Pewnie się pani zastanawia, czy to opłacalne. Zapewniam, że mój ojciec da godziwe wynagrodzenie.
— Skąd pewność, że umiem uczyć tego, co potrzebują pana siostry?
— Dowiedziałem się w stajni, że studiowała pani biologię. Tym bardziej nalegam, że... Po prostu widać, że wie pani o co biega.
Zaczął się gubić w swoich słowach i ze zdenerwowania międlił kartkę w ręku. Położyłam delikatnie dłoń na jego palcach, które rwały już niemal na strzępki rachunek. Miał to być uspokajający gest, bez żadnych zobowiązań, jakim darzy przypadkowa osoba innego, nowo napotkanego mężczyznę. Poczułam jednak dreszcze, w momencie zetknięcia z jego skórą, a on spuścił wzrok.
— Zgoda — odparłam, zabierając rękę i krzyżując je na klatce piersiowej. — Kiedy zaczynam?



James? 

505 słów = 100$

Odejście

Z dniem dzisiejszym żegnamy Sophie


Powód: Brak czasu.
Pamiętaj, że zawsze będziesz mogła do nas wrócić ^^

~Administracja SHH

16.03.2019

Od Sheeny cd. Od Thomasa

Upiłam łyk herbaty i jeszcze raz spojrzałam na otworzone w galerii zdjęcie. Na moim biurku walały się długopisy, pomięte kartki, kluczyki i kto wie co jeszcze, a pośród tego wszystkiego aparat. Już od kilkudziesięciu minut stopniowo odrzucałam kolejne zdjęcia, by w końcu wybrać te najlepsze. Nigdy nie szło mi dobrze ocenianie własnej pracy, ale na propozycję przejrzenia fotografii i wybrania tych, które trafią na stronę, moja przełożona odpowiedziała kategorycznym nie, a następnie wróciła do prowadzonej rozmowy telefonicznej. Jej męża nie było, Thejla wyruszyła Bóg wie gdzie i Bóg wie na którym koniu, więc zostałam jedynym człowiekiem, który miał coś do powiedzenia na ten temat. Nie miałam co robić, więc poszerzając moją kolekcję folderów o jeszcze kilka, szufladkowałam zdjęcia. W końcu odetchnęłam głęboko, odchyliłam się na biurowym fotelu i podniosłam ręce w niebiosa.
-Koniec. Dziękuję. - powiedziałam głośno.
Wstałam i spojrzałam na majestatyczny pomiot pierwotnego Chaosu, który zagościł na moim biurku. Miałam ochotę jednym ruchem ręki wrzucić do wszystko do szuflady, ale w końcu zaczęłam porządkować swoje rzeczy. Kiedy doprowadziłam to do odpowiedniego jak na moje standardy stanu, wyszłam z biura, żeby sprawdzić, czy może pani Camanera nie ma chwili wolnego czasu. Zeszłam na parter, przeciągając się po drodze. Drzwi do administracyjnego centrum stadniny były otwarte na oścież i nie dobiegały stamtąd żadne głosy, więc pewnie wkroczyłam do środka. Na moje szczęście zastałam tam właścicielkę.
-To znowu ja. Właśnie skoń... - zaczęłam, ale szefowa nie dała mi dokończyć.
-O, świetnie, że jesteś. Mam tu papiery, zanieś je Thomasowi do biura. Mogę cię oto prosić? - zapytała, uśmiechając się serdecznie.
-Oczywiście... - odparłam, odwzajemniając uśmiech, choć w moim wykonaniu mógł wyglądać dość sztucznie.
-Wielkie dzięki. - powiedziała i podała mi kilka teczek.
-Wracając, właśnie skończyłam przeglądać te zdjęcia i wybrałam.. - spróbowałam znowu, ale właśnie wtedy zadzwonił telefon.
Pani Camanera odwróciła się w jego stronę i błyskawicznie po niego sięgnęła.
-Wybacz Sheena, to ważne, muszę odebrać.
-Rozumiem...  -westchnęłam. - To ja pójdę i pokażę pani jak wrócę.
Skinęła głową i odebrała, a ja szybko opuściłam jej biuro. Leniwie spojrzałam na teczki, ale nic szczególnego nie było na nich napisane, więc porzuciłam chęć ich przejrzenia. Priorytet był jeden i był nim pewien weterynarz z westernu. No dobra. Zimą nie przypominał Chucka Norrisa. Już odbyłam z nim rozmowę na temat tego, dlaczego kowbojki nie są obuwiem na zimę. Poza tym, nie był zawadiacki kiedy odmarzały mu palce.
Oczywistym dla mnie posunięciem było skierowanie się do jego gabinetu. Spędza tam większość czasu, a ponadto wcale mu to nie przeszkadza. Ubrałam, więc kurtkę i szybkim krokiem wyszłam na dziedziniec. Dotarcie na miejsce zajęło mi raptem chwilę. Chwyciłam za klamkę i.... Oczywiście. Będzie siedział tam całymi dniami, ale kiedy akurat jest potrzebny musi się gdzieś włóczyć. Westchnęłam i w beznadziei machnęłam ręką.
-Teraz szukaj igły... - mruknęłam i rozglądnęłam się dookoła. Nie widziałam go nigdzie.
Szybka dedukcja i już szłam w kierunku biura. Zajrzałam przez okno do kuchni, ale i tam go nie było. Zauważyłam jednak Thejlę, więc zapukałam w szybę. Zmarszczyła brwi i podeszła, żeby otworzyć okno.
-Czego? - zapytała.
-Toma. - odparłam pokazując trzymane w dłoni teczki. - Toma szukam, nie widziałaś go nigdzie? 
Wzruszyła ramionami. 
-Podobno coś się działo w stajni szkółkowej, pewnie tam działał. - oznajmiła, a ja westchnęłam.
-No dobra. Idę go szukać. - mruknęłam.
-Powodzenia. - usłyszałam tylko za sobą.

Po fascynującym śledztwie, poczynając na odwiedzeniu miejsca krwawej zbrodni, a kończąc na przesłuchaniu jego świadków, dowiedziałam się, że Tom wyszedł z biura i poszedł w kierunku bliźniaczych stajni. Podążyłam jego śladem i w końcu go ujrzałam. Musiał się świetnie bawić, bo właśnie wcierał coś w konia w towarzystwie jakiegoś Azjaty.
-Tooom. Nie żeby coś, ale akurat po tobie spodziewałam się, że… Co wy tak właściwie, robicie? – zapytałam po chwili.
Odpowiedział mi rozbrajający uśmiech weterynarza.
-Właśnie wmasowywałem olejek lawendowy w pysk konia, którego właścicielem jest oto jegomość. Poznajcie się. Taehyung – Sheena, Sheena – Teahyung.
Powiedział to tonem, którego się spodziewałam. Szczery, niewinny. Uśmiechnięty Azjata zbliżył się do mnie i podał dłoń. Uścinęłam ją siląc się na przyjazny wyraz twarzy.
-Wybaczcie, w takim razie, że przerywam, ale są papiery dla ciebie, Tom. - oznajmiłam, a ten widocznie się poruszył. Prawie jak kot, któremu rzucisz zabawkę. 
Podszedł do mnie, a ja wyciągnęłam w jego kierunku rękę z teczkami.
-Nie, nie, nie... Poczekaj. - pokazał tłuste od olejku dłonie.
-No tak... - westchnęłam głośno.
-Zaraz przyjdę, tylko umyję ręce. - zaproponował.
Na samą myśl zostania sam na sam z nieznajomym Taehyungiem, otworzyłam szerzej oczy i niewiele brakło, żeby moje usta otwarły się ze zdziwienia.
-Nie. Chodź. Pójdziesz do biura, tam umyjesz ręce i zajmiesz się w spokoju dokumentami. - zaproponowałam radośnie i nie czekając na odpowiedź, popchnęłam go w kierunku drzwi.
-Pa... Tae... Wybacz, że go ci zabieram, muszę z nim porozmawiać po drodze, rozumiesz.. - zaczęłam się nerwowo tłumaczyć, idąc tyłem w kierunku drzwi i przez cały czas pilnując, żeby weterynarz szedł ze mną. 
W końcu zniknęliśmy za drzwiami stajni i ruszyliśmy ścieżką. Odetchnęłam z ulgą i podniosłam głowę, żeby spojrzeć na wyższego ode mnie Toma. Był wyraźnie zdezorientowany. Patrzył tak na mnie, a ja tylko zmarszczyłam brwi i wzruszyłam ramionami. Otworzył już usta i wziął wdech, żeby się odezwać, ale uprzedziłam go.
-Śpieszę się, nie chcę się tłumaczyć przed obcym, nie obchodzi mnie co robiłeś i tak wiem, że chcesz już to przeczytać. - powiedziałam na jednym tchu, a Tom zamknął usta i zamrugał.
-Acha. - odezwał się w końcu. - Mogłem się tego spodziewać.
Spojrzałam na niego zażenowana podnosząc jedną brew.
-Doprawdy?


Tom?

886 słów → 160$

Od Jamesa

Zaspany zszedłem na dół, starając się nie spaść na żadnym ze śliskich schodków. Mojego ojca i brata już nie było, za to przy stole siedziały dwie, roześmiane siedemnastolatki. Podszedłem najpierw do Jelly, całując ją w czubek głowy, a potem poczochrałem blond włosy Patty.
— Odwieziesz nas do szkoły? — zapytały pełne nadziei, że nie będą musiały iść na autobus.
Pokręciłem głową. Chciałem dzisiaj wcześniej stawić się w stadninie, przez nowych jeźdźców mam ręce pełne roboty. I jak sama praca mi nie przeszkadzała, obawiałem się, że doba może nie mieć wystarczającej liczby godzin.
— Tylko na przystanek.
Mruknęły coś niezadowolone, a ja poszedłem się umyć i ubrać, by zaoszczędzić jak najwięcej czasu. Po półgodzinie wszyscy siedzieliśmy w moim starym, czerwonym jeepie, popijając gorącą czekoladę z papierowych kubeczków. Dzisiaj było wyjątkowo ciepło, ale moje przezorne siostry i tak postanowiły owinąć się szalikiem, a na swoje puste głowy założyć czapki.
— Powiedz nam, Jim, poznałeś już jakąś uroczą pensjonarkę? — zagadnęła Jelly, kiedy wjechałem na główną drogę do miasta.
— Tak, bierzemy jutro ślub, będziemy mieć trojkę dzieci i stadko kucyków — odburknąłem, bo któraś z bliźniaczek przynajmniej raz w tygodniu zadawała mi tego typu pytanie.
Odstawiłem je na pętle, skąd mogły wybrać jeden z dwóch autobusów i w ciągu dwudziestu minut znaleźć się w swoim liceum. Dziwnie się czułem z tym, że są ode mnie dziesięć lat młodsze. Nasza mama zmarłą przy ich porodzie. A właściwie, miał to być prosty poród jednego chłopca. Rodzice nigdy nie inwestowali w lekarzy, czy jakieś tam USG, jeśli nie musieli. Oszczędzali przy każdej okazji i wolałem nie myśleć, że przez to mama przepłaciła życiem.
Jednakże, teraz nasz ojciec wyjechał za granice, by pracować w jednej ogromnej stadninie, zamiast jeździć po okolicznych małych. Wysyłał nam pieniądze, ale to nie to samo, co mieć go obok. Jason, starszy o rok ode mnie, wyprowadził się do centrum, do swojej dziewczyny, by mieć lepszy „status” na torze.
Zajechałem pod stadninę tuż po ósmej, droga mi się jednak nieco wydłużyła. Zostawiłem na parkingu samochód i wpadłem do pierwszej z prywatnych stajni, by zobaczyć na rozpisce, jakie zajęcia na dzisiaj mi przygotowano.
Poza posprzątaniem boksów i karmieniem, większość koni miała trafić na padoki albo karuzele. Zabrałem pierwszą parę z dwóch boksów, umieszczając ich na oddzielnych placach. Teraz tylko wystarczy, że wyrzucę cały gnój i naniosę ściółkę. Posprzątanie wszystkich boksów zajęło mi ponad dwie godziny. Kiedy z tym skończyłem, dałem siana i przeniosłem się do stajni prywatnej numer III, jako że w drugiej nikt nie stacjonował.
Po drodze minąłem blondynkę, wysoką i wyraźnie zamyśloną. Odniosła kantar do siodlarni i ponownie mnie minęła, wiec poczułem się głupio, że się nie odezwałem.
— Dzień dobry, pani.
Chociaż też trzymałem tu konia, to tylko dlatego, że jako pracownik było to łatwiejsze w utrzymaniu, niż w jakiejś innej stajni. Nie musiałem dojeżdżać, bo i tak byłem w pracy, a boks mogłem sprzątać samemu, kiedy mi się zachce. Nie uważałem, że jestem na równi z bogatymi, rozpieszczonymi dzieciakami, które tutaj jeździły. Oczywiście, nie wszyscy tacy byli, jednak z szacunku i ze strachu o swoją posadę, zawsze kłaniałem się nisko napotkanym osobą.
Tej oto dziewczyny przede mną nie znałem. Mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia lat. Kiedy się przywitałem, omal na mnie nie wpadła, tak, że wolną ręką (w drugiej dzielnie dzierżyłem widły) musiałem ją złapać, bo uderzyłaby się o kraty boksu.
— Och, witam — rzekła, wydaje mi się, że urzeczona tym, jak się do niej zwróciłem. — My się chyba nie znamy.
Spojrzała na narzędzie, które trzymałem i zrozumiała, na kogo patrzy. Opuściłem dłoń z jej ramienia, bo ciągle ją przytrzymywałem. Jestem pewien, że teraz, kiedy zobaczyła moje brudne spodnie (ścigałem cholerną tarantke po całym padoku i wpadłem w wielką kałuże) oraz umorusaną twarz, straci ochotę na jakiekolwiek kontakty ze mną.
— Ma pan tutaj odrobinę… — nie dokończyła, bo wzięła rąbek swojego rękawa i przejechała po plamce z błota.
„Pan”. Nikt się tutaj do mnie tak nie zwracał. Wołali albo „Jim”, albo „Silver”. Przy czym, nigdy nie wiedziałem, czy chodzi o mnie, czy o konia. Pracowałem tutaj trzy lata i nigdy nie poczułem się tak w domu, jak w chwili obecnej.
— Owszem, nie znamy się — podjąłem jej poprzednią myśl. — James Silver, dla przyjaciół Jim.
Uśmiechnęła się i odparła, poprawiając włosy. Dopiero teraz spostrzegłem, że ma w nich różowe pasemka. Pasowały jej.
— Rein, wystarczy Rein.
Zmarszczyłem brwi. Rein w stajni jest tylko jedna i o ile się nie mylę, ma na nazwisko Marshall. Przyjechała dwa lub trzy dni temu.
— To pani klacz dzisiaj przeciągnęła mnie w tą i z powrotem po padoku — fuknąłem, chociaż zaraz się strofowałem, bo nie chciałem, by zabrzmiało to, jakbym ją oskarżał.
Otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia, widać kolorowe diabelstwo w stosunku do niej jest milusie i kochane. Na pewno nie to, co mój wierzchowiec, któremu nie chce się na padoku nawet brykać.
—To bardzo energiczny koń — sprostowałem, bo poczułem się winny, że tak na nią naskoczyłem.
—Jest pan niewątpliwie spostrzegawczy — odparła.
Zazwyczaj nie mam problemu z odganianiem intencji drugiej osoby, nawet po krótkiej wymianie zdań. Ona była inna, nieszablonowa. Nie wiedziałem, czy sobie stroi ze mnie żarty, czy też powiedziała to z czystej uprzejmości.
— Och, nie, nic podobnego. Spostrzegawczość nie polega na znalezieniu pieniążka na ulicy. Spostrzegawczość to zobaczenie osób, które się już kiedyś spotkało w tłumie tysiąca twarzy.
— Cóż za celne spostrzeżenie, pani Silver.
Uśmiechnęła się i odeszła, pozostawiając mnie w krótko mówiąc, bardzo nieprzyjemnym uczuciu, że z przyjaźni z nią wyniknął kłopoty. Szczególnie, że dziewczyna jak ona zawróciła w głowie niejednemu.



900 słówek = 180$

15.03.2019

Od Any

Oparłam zmęczona głowę o kierownicę mojego jeepa. Kolejny korek. A mówiłam Liamowi, że jeśli nie wyjadę w tygodniu, droga do Southville zajmie mi co najmniej dwa razy więcej czasu niż normalnie...
Mniej więcej w momencie, gdy światło w końcu zmieniło się na zielone, kula futra przeskoczyła między oparciami foteli i wylądowała na przednim siedzeniu. Rzuciłam szybkie spojrzenie w bok, żeby ustalić, który pies odważył się opuścić wyznaczone im miejsce z tyłu. Luna. No jasne. Sekundę później drugi, zdecydowanie większy od niej Tamaskan zdecydował się do niej dołączyć. Oczywiście nie miał szans się zmieścić w ograniczonej przestrzeni jeepa, dlatego ostatecznie połową ciała był z przodu, połową z tyłu. Krótkie spojrzenie na trzeciego psa utwierdziło mnie w przekonaniu, że i on próbuje dostać się do przodu.
- Archer, do tyłu - rzuciłam ostro, odpychając go dodakowo dla podkreślenia komendy. Spuścił uszy po sobie i wykonał polecenie. - Luna, na miejsce - suce zajęło trochę więcej czasu zarejestrowanie, że do niej mówię, ale ostatecznie i ona posłusznie zniknęła na tylnym siedzeniu.
Zanim dotarłam w końcu do Southville, był wczesny wieczór. Spojrzałam na niewielki ekran przy lusterku wstecznym, który wyświetlał obraz z przyczepy. Cazurro nie wyglądał na zadowolonego długą drogą, co chwilę dreptał w miejscu i wyglądał na zewnątrz przez niewielkie okienko w ścianie przyczepy.
Uznałam, że najlepiej będzie najpierw pojechać do stadniny. Włączyłam kierunkowskaz i na skrzyżowaniu skręciłam na odpowiednią drogę. Przejechałam raptem parę metrów, gdy rozdzwoniła się moja komórka. Odebrałam, nie sprawdzając numeru.
- Da? - rzuciłam do słuchawki.
- Ana - natychmiast rozpoznałam głos. Cole. - Czy mi się wydaje, czy właśnie przed moim domem przejechał twój wściekle czerwony samochód?
- Prawdopodobnie ci się nie wydawało - zaśmiałam się. - Właśnie przyjechałam.
- Zatrzymaj się, zaraz do ciebię dobiegnę. Nie dał mi możliwości odmowy, bo natychmiast się rozłączył.
Zatrzymałam się przy krawężniku i wysiadłam z samochodu, psy zostawiając w środku, ku ich niezadowoleniu, które zamanifestowały głośnym szczekaniem. Nie musiałam długo czekać, nim zobaczyłam mojego przyjaciela na horyzoncie.
- Cole! - uśmiechnęłam się promiennie, machając do niego.
- Ana - objął mnie przyjacielsko. - Znowu urosłaś? - odsunął się i zmierzył mnie bacznym spojrzeniem. - Jeszcze trochę i będziesz wyższa ode mnie.
- Bez przesady, już nie rosnę - otworzyłam drzwi samochodu i ruchem głowy wskazałam jego wnętrze. - Wsiadaj, będziesz moją nawigacją. I przy okazji pomożesz mi na miejscu z Cazurro.

~•~

Na parkingu przed stadniną przywitała mnie pani Elizabeth Camanera, jak się później przedstawiła. Sprawnie wytłumaczyła mi co i jak, oraz zaproponowała szybką wycieczkę po terenie.
- Ale najpierw zajmijmy się twoim koniem - zaproponowała.
Podczas gdy ja weszłam do przyczepy i odwiązałam Cazurro, Cole i Elizabeth opuścili platformę. Zawróciłam ogiera i wyprowadziłam na zewnątrz.
- Łał - usłyszałam głos pani Elizabeth za plecami. - Niesamowita maść.
- Prawda? - Cole jak zawsze nie mógł odpuścić sobie komentarza co do niecodziennego wyglądu mojego konia. - A jakie miałby źrebaki...
Przestałam słuchać reszty jego wywodu, a skupiłam się na Cazurro, który akurat w tym momencie postanowił zacząć kłusować. Szarpnęłam za uwiąz, żeby go uspokoić, ale wywalczyłam tylko tyle, że skrócił krok tak, że nie musiałam za nim biec.
- Cole, wypuść sforę - rzuciłam przez ramię. - Tylko weź Archera na smycz, powinna być w schowku - od razu zwróciłam się do właścicielki i zapytałam, uśmiechając się przyjaźnie - Nie ma problemu, żebym przychodziła ze swoimi psami? Rozmawiałyśmy już o tym co prawda, ale wolę się upewnić...
- Jasne - kobieta odpowiedziała uśmiechem. Ale gdy powędrowała wzrokiem do samochodu, z którego właśnie wyskakiwał Archer, uśmiech zmienił się w wyraz zaskoczenia.
- Ale on wielki - ciężko stwierdzić, czy w jej głosie pobrzmiewał zachwyt, czy raczej lekkie zaniepokojenie. - Co to za rasa?
- Tamaskan Dog - za Archerem na zewnątrz wyskoczyła Luna, natychmiast przyskakując do mnie i Caza. Nakłoniło to w końcu ogiera do zatrzymania się, opuścił łeb i szturchnął ją pyskiem na powitanie.
- Mają coś wspólnego z wilkami?
- Nie, chociaż zdaję sobię sprawę, że tak wyglądają.
W międzyczasie naszej wymiany zdań Ghost również zdążył opuścić samochód i teraz cała trójka kłębiła się koło Cole'a. Czy raczej Archera, którego uznawały za przywódcę.
- Gdzie się kierować? - zapytałam chwilę potem właścicielki stadniny.
- To tamta stajnia - kobieta wskazała bardzo ładny budynek na planie litery T. - Poleciłam przygotować dla niego boks numer 6, jest na końcu korytarza, na lewo od wejścia.
Pani Elizabeth pokazała mi mijane przez nas po drodze budynki, opisując, gdzie co się znajduje. Opowiedziała także co nieco o moich obowiązkach jako pracownicy stadniny.
- Ponieważ jesteś tu także z powodu stażu, pokażę ci budynek weterynaryjny - zaproponowała mi, kiedy wstawiłam już Ciaputka do jego nowego boksu. - Będziesz działała pod okiem naszego weterynarza, Thomasa.
Skinęłam głową. Smyrnęłam jeszcze Cazurro po chrapach, zanim wyszłam na korytarz, żeby dołączyć do kobiety. Cole został z psami na zewnątrz.
 - Pokażę ci jeszcze szybko biuro i możesz jechać do domu się wprowadzić - zaproponowała pani Elizabeth, widząc, jak przecieram zmęczona oczy. - Bo chyba jeszcze nie zdążyłaś tam zajść, co?
- Nie było okazji - przyznałam ze śmiechem i wdzięcznością za propozycję słyszalną w głosie.

~•~

- Gdzie cię odwieźć? - zapytałam Cole'a, gdy jakieś pół godziny później siedzieliśmy w samochodzie i kierowaliśmy się z powrotem do miasta.
- Możesz tam, gdzie mnie zgarnęłaś - zaproponował. - Chociaż... nie potrzebujesz pomocy z rozpakowaniem?
- Raczej i tak nie będę się tym zajmowała dzisiaj, jestem zbyt zmęczona. Jutro na dziesiątą muszę być w stadninie, bo mam pierwszą jazdę, potem chciałam wsiąść na Caza... - zamilkłam na chwilę, kalkulując, ile czasu mi na tym zejdzie. - Może przyjdziesz o piętnastej? Pomożesz mi się ogarnąć i może wyjdziemy na miasto na kawę albo coś?
- Spoko. To jesteśmy umówieni.


 880 słów = 160$

Od Thejli cd. Kelvina

- Co zamierzacie z nim zrobić? - zapytał chłopak, gdy przyklejałam ostatni plaster do opatrunku
- Trudno powiedzieć... - westchnęłam siadając na kanapie - Jeśli mama zgodziła się żeby Ghost został, to czemu miałaby się nie zgodzić żeby drugi koń z farmy też został? - upiłam łyk herbaty
- Chyba nie będzie łatwo jej przekonać - Kelvin wyglądał na zmartwionego
- Uwierz mi. Zrobię wszystko  żeby Arenis mógł zamieszkać na stałe w Horse Heaven - uśmiechnęłam się
Na chwilę dałam się ponieść przemyśleniom. Jeśli tak łatwo było przekonać mamę żeby Ghost tu został to czemu nie spróbować z drugim? Przecież stajnia hodowlana stoi pusta, a Arenis na spokojnie mógłby zająć jeden z wolnych boksów. Patrząc na jego gabaryty jedynym rozwiązaniem byłaby właśnie ta stajnia zważając na wielkość boksów, które są przystosowane do tego żeby stały w nich klacze ze źrebiętami. Westchnęłam odstawiając kubek.
- Wymyśliłaś coś? - zapytał
- Arenis mógłby stać w pustej stajni hodowlanej. Boksy są tam na tyle duże, że mógłby spokojnie się w którymś zieścić - popatrzyłam na niego
- A jak się nie zgodzi?
- W pobliżu jest schronisko. Nie miałbyś daleko żeby go odwiedzać - powiedziałam - Lecz sama wolałabym żeby został tutaj - dodałam po dłuższej chwili widząc, że mężczyzna jest sceptycznie nastawiony do odesłania ziemniaka do schroniska
- Pójdę sprawdzić co u niego - Kelvin wstał z kanapy i zaczął kierować się do wyjącia
- Pójść z tobą? - zapytałam
- Nie trzeba - powiedział wychodząc z pomieszczenia
- Jak chcesz - westchnęłam, ale chłopak zapewne tego nie usłyszał bo już dawno go nie było
Wypiłam do końca herbatę odstawiając później kubek do zmywarki. Włączyłam urządzenie gdyż uzbierało się już wystarczająco naczyń żeby spokojnie móc je zmyć w taki sposób. Poczekałam aż zmywarka zakończy swoją pracę po czym opóściłam budynek biura.

Skierowałam się do stajni, do której kazałam Kelvinowi wstawić Arenisa. Miałam nadzieję, że jeszcze go tam spotkam. Otworzyłam drzwi budynku wchodząc prawie bezszelestnie do środka.
- Czyli jednak dobrze myślałem, że nie usiedzisz sama w kuchni - zaśmiał się Kelvin głaszcząc zimnikrwistego ogiera
- A żebyś wiedział - uśmiechnęłam się - Ten kantar nie jest na niego za mały? - zapytałam przyglądając się dokładnie pysku i łbu konia
- Może trochę. Wziąłem pierwszy lepszy, a on ma wielki łeb, więc w sumie co się dziwić
- Zmierz mu łebek to może na jutro ewentualnie na po jutrze będzie miał robiony na miarę - spojrzałam na Kelvina
- Jakiż to plan zrodził się w twojej głowie? - chłopakowi chyba o tak późnej porze zebrało się trochę na żarty
- Hmmm... Pomyślmy. W sklepie takiego wielkiego kantara w naszej wsi się nie znajdzie. Cóż bym mogła zrobić? - zaśmiałam się
- Umiesz robić kantary?
- Pleść... Z paracordu. Albo zwykłe albo ozdobne, zależy co kto chce
-  Człowiek wielu talentów
- Nie powiedziałabym. To zmierzysz mu ten łeb czy nie?
- Dobra, ale to może kiedy indziej. Jak narazie będę się zbierać do domu - chłopak spojrzał na zegarek
Po porzegnaniu z Kelvinem udałam się do domu i jak zwykle poszłam spać.


«Następnego dnia»

Po latach słuchania darcia i tak dalej nagle wzięło mnie na jakieś smęty. Od samego rana katowałam się jakimiś depresyjmymi piosenkami sama nie wiedząc czemu. Chciałam dziś jechać w teren z Roską, lecz wyszło jak zwykle. Co tylko wyszłam z domu zaczęło lać. Szybkim krokiem ruszyłam do stajni. Wchodząc do budynku przywitało mnie radosne rżenie koni. Przywitałam się ze wszystkimi, podrzucając Ghost'owi kilka jabłek do żłoba, po czym udałam się do boksu BellaRosy.

Po osiodłaniu klaczy poszłam z nią na halę. Cieszyłam się z możliwości puszczania muzyki w budynku, co możemy teraz zrobić poprzez zamątowane niedawno głośnki. Puściłam "Suffering for Love", po czym wsiadłam na Roskę zaczynając trening. Na sam początek roboczym stępem przejechałyśmy pięć kółek, włączając póżniej wolty i inne ćwiczenie mające na celu rozciągnięcie klaczy. Po tym przyspieszyłam lekko krok konia skracając wodze, dając mu sygnał, że teraz ma się skupić. Jadąc długą ścianą dałam Belli sygnał do zakłusowania. Jechałyśmy spokojnym kłusem. Co jakiś czas zatrzymywałam klacz w celu poćwiczenia przejść kłus-stęp, stęp-kłus jak i od stój do kłusa i z kłusa do stój. Po ostatnim przejściu do stępa dałam klaczy luźną wodzę, robiąc krótką przerwę. Zjechałam do środka hali żeby nie robić dodatkowych kilometrów w stępie. Po około pięciu minutach spokojniej jazdy znów wyjechałam na ścianę tym razem kłusem pośrednim. W spokojnym tempie zaczęłyśmy najeżdżać na leżące na środku hali drążki. Klacz pokonywała je bez żadnych puknięć, wysoko podnosząc nogi. Pierwsze swa przejazdy zrobiłam anglezując nad drążkami, a pozostałe już w półsiadzie, dodając zagalopowanie po drążkach i przejście do kłusa po paru fule. Później zaczęłyśmy najeżdżać na kżyżaki porozstawiane po hali. Były dość niskie, ale nie przeszkadzało mi to bo Roska dawno nie chodziła pod siodłem, więc nie chciałam od razu za dużo od niej wymagać. Sktóciłam wodzę nakierowywując izabelowatą klacz na przeszkodę stojącą naprzeciwko trubun. Klacz położyła po sobie uszy, po czym skręciła centralnie przed krzyżakiem przy tym prawie zrzucając mnie ze swojego grzbietu.
- Co ci? - zapytałam poprawiając dosiad - Znów masz swoje chumorki?
Nie dając klaczy satysfakcji, że postawiła na swoim, ponowiłam najazd na tą samą przeszkodę. Tym razem Roska skoczyła, za przeszkodą strzelając dość pokaźnego barana.
- Zachowujesz się gorzej niż Theze jak go Con zajeżdżał - westchnęłam kierując Bell na następną z przeszkód
Tym razem padło na szereg skok wyskok. Klaczka bardzo lubiła to ćwiczenie, więc bez żadnego "ale" przejechała tą przeszkodę. Wymyślony w mędzy czasie parkur przejechałam jeszcze kilka razy, a składał on się z krzyżaka, potem najazd na stacjonatę, szereg na pięć fule, okser z dwóch krzyżaków i na koniec szereg skok wyskok. Przez większą część treningu nie zwracałam co leciało z głośników. Dopiero teraz zwróciłam uwagę, że chyba przydałoby się w końcu zamienić te smęty na coś bardziej nadającego się do treningu. Przeszłam do kłusa. Przejechałam kilka kółek w rzuciu z ręki, po czym zwolniłam klacz do stępa. Wyciągnęłam telefon w celu zmienienia utworu lecącego w tle, lecz na ekranie wyskoczyło mi nieodebrane połączenie od mamy.
- Ciekawe co chcała - powiedziałam wyłączając muzykę
Rozstępowałam klacz, po czym odprowadziłam ją do stajni. Tam rozsiodłałam ją, zakładając potem derkę żeby się nie przeziębiła.

Cały dzień minął mi strzasznie szybko. Nim się zorientowałam była już dwudziesta druga i przydałoby się żebym poszła spać bo jutro praca. Przebrałam się w piżamkę, umyłam zęby, po czym położyłam się do łóżka. Jak zwykle miałam problemy żeby zasnąć, lecz w końcu odpłynęłam w świat snów...



No to napisz co tam u Kelvina, a potem wracamy do wątku XD
BellaRosa +20um
1022 słów = 300$

Nowa postać


Powitajmy James'a oraz jego wierzchowca Silver Ghost ^^

(Pełen formularz po kilknięciu na zdjęcie)



~Administracja SHH

Nowa postać


Powitajmy Ane oraz jej wierzchowca Cazurro II ^^

(Pełen formularz po kilknięciu na zdjęcie)



~Administracja SHH

Od Rein CD Milburna, do Sophie

— Rein, wystarczy Rein — odpowiedziałam, lekko potrząsając dłonią mężczyzny.
Należał on ewidentne do klasy wyższej, jego ręce mogłyby rownocześnie być rekami pianisty. Miał długie, smukłe palce, delikatne i bez żadnych zatarć. Był on rownież człowiekiem przystojnym. Jego głowę okalały krótko przystrzyżone włosy, a twarz była przyjemnie zaokrąglona, sprawiając wrażenie dłuższej.
Nieśmiało się uśmiechał, opuścił jednak ręce i opierał się klatką piersiową o barierkę.
— A ty? Co takiego sprowadza cię tutaj, Milburnie?
Pochylił głowę i zaśmiał się krótko, co mnie zdziwiło.
— Na pewno nie nafta ani pirackie złoto. Jestem ujeżdżeniowcem, przeniosłem się tutaj z moim koniem.
Odruchowo wskazał w kierunku stajni. Faktycznie, dzisiejszego ranka w stajni prywatnej pojawił się wierzchowiec, którego wczoraj wieczorem jeszcze nie było. Uznałam, że właściciel pojechał na przejażdżkę albo trenował w hali. Przez myśl nawet mi nie przeszło, że nie tylko ja postanowiłam się tutaj sprowadzić.
Bez słowa odjechałam na środek czworoboku, by dali ćwiczyć. Miałam wsiąść się za siebie i Delight, a nie spędzać cenny czas na pogaduszkach. Nie wspominając nawet, że wypadałoby znaleźć jakąś łatwą prace. Z bycia zawodnikiem na początku kroci się nie zarabia. Postanowiłam, że kiedy skończę w stajni, skocze do miasta, by zobaczyć, czy nie ma jakiś ofert.
Trening skończyłam na rozluźnienie klaczy, po czym wróciłam do stajni. Znowu zrobiło się zimno i już zaczynałam wierzyć, że w tym miejscu jest tak cały rok. Cieszyłam się, że zainwestowałam w tak ciepłą czapkę i rękawiczki. Dałam koniowi smakołykami własnoręcznej roboty i rozpoczęłam jej pielęgnacje. Po zostawieniu siodła i ogłowia, posmarowałem oba boki jej brzucha, martwiąc się, by nie powstały otarcia. Często jej się to zdarzało w okresie zmiany sierści i wolałam ubiec, niż motem się męczyć, by marna sierść tarantki odrosła. Następnie nogi wysmarowałam glinką chłodzącą, bo pomimo temperatury, pod ochraniaczami ujeżdżeniowymi panowały tropiki. Skończyłam na wykasowaniu jej grzbietu, energicznie przejeżdżając wzdłuż szczotką o miękkim włosiu.
Jednak kiedy postanowiłam zamknąć ją na dobre w boksie i udać się do konserwacji sprzętu, zasuwa odmówiła posłuszeństwa. Koń prychnął jakby zażenowany, a ja trzymając jedną ręka drzwi, zaczęłam się drapać po głowie, co sprawiło, że nie mogę zamknąć konia w środku. Męczyłam się chyba z dobre dziesięć minut, kiedy ktoś pojawił się obok i powiedział:
— Och, on tak ma. Boks znaczy się.
Była to niższa ode mnie brunetka, o ładnych rysach i szczupłej posturze. Wskazała mi ręką, bym przytrzymała zasuwę, a sama kolanem przyparła mocniej drzwi do framugi, tak, że bez problemu mogłam domknąć zatrzask. Uśmiechnęłam się i podziękowałam.



Sophie? 

402 słowa = 80$

13.03.2019

Od Thomasa cd. Od Taehyunga

Odetchnąłem głęboko, przeglądając  się w lustrze. Usuwanie zaschniętej krwi z zarostu nie było najciekawszym zajęciem, na które mogłem poświęcić tamte kilkanaście minut, ale przynajmniej wykonałem zadanie i  mogłem szczerze przyznać, że nie wyglądałem już jak rzeźnik. Poprawiłem kołnierz koszuli i narzuciłem na siebie kurtkę. Nie ubierałem kombinezonu. Miałem nadzieję, że nie będzie mi potrzebny i wizyta w stajni tym razem przebiegnie… bez rozlewu krwi. Zamknąłem gabinet i szybkim krokiem ruszyłem do północnej stajni, w której z tego co się orientowałem, przebywał koń Taehyunga. Kilkanaście minut później stałem już obok niego i przyglądałem się jego bliznom.
Szanuję ludzi pracujących z takimi zwierzętami, dających im drugą szansę. W Dallas nie raz zdarzało nam się przyjmować na uniwersytecki oddział takie przypadki. Zagłodzone, zarobaczone i poranione. Wtedy miałem styczność głównie z psami, ale ludzkie okrucieństwo potrafi dotknąć każde zwierzę.
Pokręciłem głową na to wspomnienie i w tym momencie zauważyłem, że uśmiechnięty chłopak właśnie przestał masować konia i chce nalać nieco olejku na moje dłonie. Po ułamku sekundy zawahania, spowodowanego głównie lagiem mózgu (co, gdzie, jak?), podniosłem je i pozwoliłem na to. Dotarł do mnie wyraźny zapach lawendy.
-Teraz ty spróbuj. – zachęcił entuzjastycznie.
Nie byłem zbyt przekonany, ale koń musi się do mnie przyzwyczaić. Będzie mi wtedy łatwiej z nim postępować przy rutynowych badaniach, czy interwencjach.
-No kolego, nie bój się. – szepnąłem, gdy koń niespokojnie zareagował na moją zbliżającą się rękę.
W końcu dotknąłem jego pyska i zacząłem powtarzać ruchy, które wcześniej zaobserwowałem. Zwierzę uspokoiło się nieco. Spoglądało na mnie z tą ufnością w oczach. Ciekawe czy to się zmieni, gdy po raz pierwszy przyjdę wbijać mu igłę w szyję.
-No, dało się? – uśmiechnąłem się delikatnie.
Zacząłem mu się dokładniej przyglądać. Spotykałem już gorsze przypadki, ale i po nim widać było, że nie jedno przeszedł. To cudowne, że mimo to, nadal potrafi zaufać obcemu.
-Musiałeś z nim długo pracować. Zazwyczaj nie dają się dotknąć. – stwierdziłem.
-To już dobre kilka lat, ale cieszę się z tego, co udało się osiągnąć… - zaczął i właśnie w tym momencie w drzwiach stajni pojawiła się Sheena.
-Tooom. Nie żeby coś, ale akurat po tobie spodziewałam się, że… Co wy tak właściwie, robicie? – zapytała marszcząc brwi, w ogóle nie zwracając uwagi, że towarzyszy mi najpewniej nieznajomy jej jeszcze Taehyung.
Na dźwięk jej głosu koń poruszył się niespokojnie. Cofnąłem rękę i uśmiechnąłem się szeroko, jak miałem zwyczaju, gdy ten rudzielec był w nie najlepszym humorze. Oczywiście prychnęła na ten widok.
-Właśnie wmasowywałem olejek lawendowy w pysk konia, którego właścicielem jest oto jegomość. Poznajcie się. Taehyung – Sheena, Sheena – Teahyung. – powiedziałem dziarskim tonem, a uśmieszek nie schodził mi z twarzy.


[ Sheena? Taehyung? ]

426 słów = 80$

Od Milburna do Rein

Pół godziny trząsłem się na wietrze, a pogoda dawała się mocno we znaki. Coraz bardziej żałowałem, że nie zainwestowałem w bryczesy z polarem od spodu. 
Pod stajnie zajechał koniowóz, a w nim Diamond Rose. Z ulgą przyjąłem, że moja nieznosząca transportu klacz, zachowywała się dostatecznie grzecznie. Pogłaskałem jej chrapy i poprawiłem kantar. Po kolejnych dziesięciu minutach mogłem wprowadzić konia do stajni. 
Budynek zdecydowanie różnił się od tych, w których wcześniej stacjonowałem. Był nowocześniejszy i zdecydowanie lepiej wykończony oraz zaopatrzony. W tej samej części skrzydła znajdowała się siodlarni, do której wpakowałem cały swój ekwipunek. 
Dałem Rose smakołyki na pożegnanie i wyszedłem na dziedziniec. 
Przy barierze od czworoboku stała wysoka blondynka, o szczupłej sylwetce. Stała do mnie tyłem, a na głowie miała już kask. Koń obok niej zdecydowanie nie wpisywał się w ujeżdżeniowe standardy. Był na pewno za niski, nie dobijał nawet 160 cm, a szyja i zad nie pokazywały zbytniego potencjału. 
Dodatkowo, maść konia przyciągnęłaby nawet laika. Jako ujeżdżeniowiec nie mogłem przejść obojętnie obok takiego zjawiska. Byłem bardzo ciekawy, jaki ruch przedstawia koń oraz na jakim poziomie jest. Kiedy dziewczyna wsiadła na konia, przystanąłem przy płocie i oparłem się o mokre rurki. Dziewczyna luźnym stępem wjechała na ujeżdżalnię. Poczekałem piętnaście minut, aż po dopięciu popręgi zakłusowała. Jechała w lekkim półsiadzie, a koń szedł na luźnej wodzy. Widziałem tę techniki tylko raz, podczas podróży do wschodniej części Europy. Te ćwiczenie ma rozluźnić partie pleców i zapewnić lepszy ruch podczas dalszych części treningu. 
Odruchowo kiwnąłem głową, obserwując nogi dziewczyny przy zagalopowaniu. 
Kątem oka zauważyła, że stoję od pewnego czasu i obserwuje jej trening. Zatrzymała konia, poklepała szyje i znowu dała dłuższe wodze. Ruszyła w moim kierunku, więc chrząknąłem, nie wiedząc, czy głos nie wykiwa mnie. 
— Cześć — powiedziałem najspokojniej jak potrafiłem. 
Kiwnęła na mnie głową, widać, nie tylko ja czasami miałem tremę. Chociaż jestem otwarty i zazwyczaj pewny siebie, poznawanie ludzi zawsze stanowiło dla mnie pewien problem. 
— Nie podejrzewałem, że taki kolorowy koń może być tak... 
— Jezdny? — dokończyła za mnie i teraz już się lekko uśmiechnęła. 
Kiwnąłem teraz ja głową, potwierdzając to, co powiedziała. 
— Trenujesz ujeżdżenie? — zapytałem naiwnie. 
Teraz pokręciła swoją blond czupryną w ramach niezgody. 
— Raczej jestem zmuszona. Próbuje być WKKW-istą. 
Wpatrywałem się, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Nie wyglądała jak typowy zawodnik. Jej twarz nie miała tego zacięcia do rywalizacji, nie słychać było w jej głosie wyższości. Wszyscy bywalcy crossów, których spotkałem, byli bardzo nadęci i dumni, przez co mało kiedy ich tolerowałem. Ona wydawała się miła i delikatna, jakby wcale nie była z naszego świata. 
— Gdzie moje maniery. — Nachyliłem się przez barierkę i podałem jej dłoń. — Milburn Tudor. 

Rein

428 słów → 80$

Od Rein

Dął silny wiatr, a za oknem było widać spadające, pierwsze płatki śniegu. Chociaż był już marzec, pogoda dopiero teraz dawała się we znaki. Przede mną jeszcze około 200 kilometrów do nowego miejsca zamieszkania, miasta Southville. Swoje małe mieszkanko zaadaptowałam już dwa tygodnie temu, zostało tylko dowieść na miejsce konia.
— Powodzenia kochanie. — Słowa mamy dzwoniły mi w uszach, kiedy wsiadałam do samochodu, po zatankowaniu. — Trzymamy kciuki. Będziemy wpadać tak często jak się da.
Wiedziałam, że dać się nie będzie. Moi rodzice byli najbardziej zapracowanymi ludźmi na świecie. Tata dopiero wydał książkę, a ona, chociaż chcąca pozostać w jego cieniu, wydała majątek by tylko móc wyeksplorować starożytną świątynie gdzieś na wschodzie Azji.
Prawdopodobnie tyle ich widziałam na następne półrocze. Byłam jedynaczką, a jedyne towarzystwo w życiu stanowiła moja przyjaciółka, zarazem luzak, Karen. Tyle że ona nie mogła ze mną się udać w nowe miejsce zamieszkania. I chociaż wiedziałam, że będzie mnie odwiedzać, nic nie pozostanie takie samo.
Z zamyślenia wyrwał mnie klakson samochodu za mną, a mężczyzna w środku zniecierpliwienie pomachał ręką, bym zjechała z dystrybutora. Cud, że udało mi się go dostrzec w lusterku, bo bukmanka zasłaniała większość widoków.
Do stajni Horse Heaven miał zawieść mnie mój chłopak, aktualnie już były, Luis Queen. Jednak dwa dni temu, w niewyjaśnionych okolicznościach postanowił zerwać ze mną cały kontakt, jak i związek. Poznaliśmy się na zawodach dwa lata temu i od tej pory… zresztą, długo by gadać, a historia nie warta.
Przez warunki pogodowe, trasa wydłużyła się do ponad trzech godzin. Przed piętnastą zajechałam pod budynki ośrodka jeździeckiego, który miał się stać teraz moim drugim domem. Po długim podjeździe znalazłam się w otoczeniu kilku budynków. Trzech stajni, domu i hali. Wysiadłam z samochodu, od razu zapewniając Delight dopływ świeżego powietrza. Moja klacz była cierpliwa w czasie jazdy, ale nie znosiła stać w miejscu. Nie widziałam w pobliżu żadnych innych koni, wiec otworzyłam klape i powoli wyprowadziłam konia tyłem na zewnątrz. Jak to ona, musiała wszystko dokładnie obejrzeć. Wtedy też zjawił się jeden z pracowników, który wskazał mi, do jakiej stajni i którego boksu mam się kierować.
— Patrz Del, masz dwóch dżentelmenów dla siebie — zażartowałam, gdy zwierze już stało w swoim nowym „mieszkanku”.
Następnie udałam się do biura, jak polecił mi owy mężczyzna, by dopełnić formalności. Zapewne przez pogodę, mało kto kręcił się w okolicy, a konie nie były wypuszczone na padok. Dobrze, że nie robiło się już ciemno, jak to jeszcze w luty miało specyfikę być. Dzień coraz dłuższy, co oznacza, że coraz dłużej można po jasnemu skakać, zaśmiałam się w duszy.
Specjalnie wybrałam połowę marca na przeprowadzkę, by mieć czas na rozruch do pierwszych zawodów WKKW. Zapewne na pierwszy ogień pójdzie jakieś ujeżdżenie, a dopiero potem cross czy skoki. Pomimo kilku lat startowania, wciąż myśl o nauczeniu się parkuru godzinę przed startem (lub w mniej) budziła we mnie strach.
Kobieta w biurze przedstawiła się jako Elizabeth, co oznaczało, że była to sama właścicielka. Pełna energii i uśmiechu, pomimo padającego deszczu, zabrała mnie na oprowadzanke po stadninie i terenie do niej przyległym. Odpowiedziała na nurtujące mnie pytania i zniknęła w paszarni, mówiąc, że musi coś załatwić.
Pożegnałam się z klaczą, dopilnowując, by stajenny za żadne skarby świata nie podał jej owsa (skończyłoby się to energetyczną katastrofą dla nas obu). Chociaż byłam pełna obaw, miałam nadzieje, że ta noc będzie spokojna. Oczywiście, zostawiłam swój numer telefonu w razie problemów i pojechałam do mieszkania.
Zdążyłam już poznać się w rozkładzie miasta, a że Victoria Street była tuż obok głównej ulicy, nawet ja nie mogłam się pogubić. Weszłam na drugie Pietro, spotkając Tima Revela, młodego chłopaka o bujnych włosach i zawadiackim uśmiechu. Przywitał się ze mną kulturalnie i krótko streścił, co ominęło mnie przez ostatnie kilka dni (kot sąsiadki spod 2 miał atak nerwicy i strażacy ściągali go z drzewa, a starsza pani Higgins pozrzucała moje doniczki z parapetu). Podziękowałam mu i weszłam do siebie.
Chociaż starałam się nadać temu miejscu nowe życie, poprzez masę zdjęć, kilka medali i kilkunastu flot’s, wciąż czułam się nieswojo. Także to, że mieszkam teraz sama. W ostatnich kilku miesiącach Luis cały czas u mnie przesiadywał.
Usiadłam na kanapie obitej zielonym zamszem i wybrałam numer Karen.
— Cześć Globtroterko! — Usłyszałam z drugiej strony słuchawki roześmiany głos przyjaciółki. — Opowiadaj mi szybciutko, czy poznałaś już jakiegoś przystojniaka?
— Kar, odpuść. Nie możemy udawać, że on nie istniał i że to się nie zdarzyło tak niedawno…
Jednak nie dane mi było skończyć, bo dziewczyna zmieniła już temat na plotki, jakie powstały w stajni w której trenowałyśmy obydwie, przed moim wyjazdem. Ona uwielbiała plotki, to nas znacznie różniło. Ona ich słuchała i powtarzała, ale nigdy nie była ich główną bohaterką. Ja zawsze byłam w ich centrum, za to nigdy nie przykładałam do tych informacji znacznej wagi.
«Następnego dnia»
Obudziłam się od drapania czyichś pazurów o okno. Otworzyłam powoli oczy i ujrzałam owego kota, Dropsa, który jeszcze kilka dni temu koczował na drzewie nieopodal mojego balkonu. Rzuciłam poduszką w jego kierunku i chociaż odbiła się od okna, zwierze uciekło.
Ogarniecie się zajęło mi zdecydowanie więcej niż zazwyczaj w domu. Woda pod prysznicem była zimna i zanim bojler się napełnił czymś cieplejszym, musiałam już wychodzić, by zdążyć na ósmą do stajni. Sprawdziłam telefon przed pójściem spać i od razu po obudzeniu, nikt nie dzwonił. Prawdopodobnie Delight cała i zdrowa przeżyła noc. Musiałam to jednak sprawdzić.
Wsiadłam do samochodu z kubkiem gorącej czekolady, oczywiście zachlapałam bryczesy. Na tylne siedzenie położyłam siodło i resztę sprzętu, by schować je w siodlarni. Wożenie go w tą i z powrotem, jak w poprzedniej stajni, byłoby uciążliwe.
Droga była prosta i faktycznie szybka, tak, że byłam nawet przed zaplanowanym przez siebie czasem na miejscu. Założyłam klaczce kantar i ostrożnie wyprowadziłam przed stajnie. Zaczęła rżeć do wszystkiego, co pojawiło się w promieniu dwustu metrów. Obwąchała błąkającego się, stajennego psa, a także susem doskoczyła do stajennego, niosącego widły. Przeprosiłam go, zaczerwieniona i weszłam na lonżownik. Po dłuższej rozgrzewce, wydałam Delight komendę, by zakłusowała. Już dawno przestałam używać lonży i bata, ucząc ją, by reagowała na mój głos. To było jedne z największych osiągnięć w jej edukacji.
Po zakończeniu tej krótkiej przebieżki, poprosiłam, by została wypuszczona około jeżastej na padok. Sama zajęłam się rozpakowywaniem sprzętu i zakwaterowaniem. 


1018 słów → 300$

12.03.2019

Nowa postać

Powitajmy Milburn'a oraz jego wierzchowca Diamond Rose ^^

(Pełen formularz po kilknięciu na zdjęcie)



~Administracja SHH

Nowa postać

Powitajmy Rein oraz jej wierzchowca Delight My Way ^^

(Pełen formularz po kilknięciu na zdjęcie)



~Administracja SHH

Od Kelvina CD Thejli

      Po ponownym sprawdzeniu farmy i upewnieniu się, że wszystkie zwierzęta są bezpieczne, odwiozłem brunetkę do stadniny, zaś sam skierowałem się do domu. Po tylu godzinach pracy byłem wykończony i jedyne o czym teraz myślałem, to o ciepłym łóżku. Gdy zajechałem pod dom, zauważyłam palące się w środku światło, zaś główne drzwi były nie ruszone. Jak dobrze pamiętam, wyłączyłem wszystkie światła. Wjechałem autem do garażu, chwyciłem za broń z kabury i w gotowości wszedłem do domu drzwiami ze strony miejsca parkingowego. Nasłuchiwałem jakiegokolwiek niepożądanego dźwięku, lecz była błoga i dość przerażająca cisza. Moją uwagę przykuła kartka, która leżała na blacie w kuchni, której wcześniej tutaj nie było. Pomimo tego, wolałem się upewnić i sprawdziłem resztę domu, przy okazji zamykając tylne drzwi, które dziwnym trafem były otwarte w zamku. Opuściłem broń i wróciłem do kuchni, aby sięgnąć za kartkę z blatu, która zawierała takową treść: "To nie koniec zabawy. Dobrze pamiętamy Twoje poczynania...". Była wydrukowana standardową czcionką i pewnie nie zawierała odcisków palców, gdyż dobrze wiem, kto to napisał.. lub po prostu się domyślam. Przekląłem pod nosem opierając się o blat, po czym głęboko westchnąłem i schowałem zabezpieczoną broń do kabury. Dla uspokojenia swoich myśli, wziąłem ciepłą kąpiel i rozmyślałem nad dzisiejszym dniem, aby tylko zgubić myśl tej kartki. Szybko jednak woda zrobiła się zimna, przez co ja odczuwałem nieprzyjemny chłód. Opuściłem wannę i od razu owinąłem się ręcznikiem w pasie, aby zaraz oprzeć się o umywalkę i spojrzeć na siebie w lustro. Niezły z Ciebie aktor. Zabiłeś tylu ludzi, a teraz robisz z siebie niewinną owieczkę.. Pomyślałem, co było w sumie głupią myślą i zaraz wróciłem do zwykłej czynności, jaką było przyszykowanie się do snu. Przez kąpiel zrobiło się jeszcze później, przez co na pewno rano będę niewyspany.
     Jak co rano, obudził mnie mój ulubiony budzik, który rozbrzmiał znienawidzoną przeze mnie melodię. Za nim włączył się kolejny, znacznie głośniejszy, przez co byłem zmuszony wstać i wyłączyć te ustrojstwo. Przygotowałem się do pracy i zjadłem szybkie śniadanie, aby po chwili wsiąść do auta i udać się na komendę. Praca taka sama, jak każdego dnia, czyli jazda od zgłoszeń do zgłoszeń, nic nowego.
   Gdy moja praca dobiegła końca, przypomniałem sobie o zimnokrwistym wierzchowcu, który jeszcze wczoraj przebywał w zniszczonej stajni. Postanowiłem się tym zająć na własną rękę i po zjedzeniu posiłku, podjechałem do znajomego koniarza, który pożyczył mi kantar oraz przyczepę dla konia, którą podpiąłem do swojego wozu. Po wejściu do auta, od razu skierowałem się w stronę farmy, z nadzieją, że uparty ogier odpuści i pozwoli sobie pomóc.
Na miejscu zastałem standardową pustkę, zaś ze stajni dało się usłyszeć donośne rżenie rumaka. Nie brzmiało to na strach czy gniew, a raczej na dźwięk nudy i samotności. Przełożyłem kantar przez ramie, chwyciłem za smakołyki i wszedłem do miejsce, gdzie przywitała mnie biała latarnia. Zapaliłem światło, które jakimś cudem działało i przyjrzałem się agresorowi, który nie wyglądał aż tak źle.
- No cześć - rzuciłem spokojnie i podszedłem do jego boksu - Znudzony, nie? I pewnie głodny - westchnąłem i wyjąłem smakołyk dla karego.
Ogier na widok jedzenia niemalże wyważył spróchniałe drzwi boksu, lecz zatrzymała go metalowa belka, którą wczoraj postawiłem. Oczywiście nie miałem zamiaru go denerwować i podałem mu jedzenie, które zjadł naprawdę szybko, a nawet domagał się więcej.
- Dostaniesz więcej, jak pójdziesz ze mną - kontynuowałem rozmowę, jakby przynajmniej ten koń mnie rozumiał. Cicho westchnąłem - Ostatni i idziesz ze mną - dodałem i wręczyłem mu kolejną porcję jedzenia.
Taka zabawa trwała z półtora godziny, lecz ostrożnie podawałem żywność temu wariatowi, aby nie miał problemów z żołądkiem czy jelitami. Wszystko szło po mojej myśli, lecz gdy chwyciłem za kantar, ogier jakby wybuchł agresją i rozwalił cały boks, jednocześnie z niego wybiegając i spychając mnie na stare narzędzia rolnicze. Cicho syknąłem i zerknąłem za zimnokrwistym, który krążył koło stajni, jakby czekał na solówkę ze mną. Podniosłem się z narzędzi i spokojnym krokiem skierowałem się na zewnątrz, nawet nie zwracając uwagi na rozciętą bluzę, a pod nią zranione przedramię. Przyzwyczajenie ogiera do kantaru zajęło mi może z pół godziny, lecz gdy ten miał go już na sobie, wprowadziłem go do przyczepy i jakimś cudem stał tam spokojnie. Wsiadłem do auta i spokojnie opuściłem farmę, aby zaraz skierować się do stadniny, gdzie to miałem zabrać owego wierzchowca.
Na miejscu przywitała mnie dyrektorka, którą wcześniej o tym powiadomiłem i skierowała mnie na halę, abym pokazał stan karego. Podpiąłem do jego kantaru krótką linę i z lekka się oddaliłem, lecz ten szedł za mną. Zaśmiałem się krótko i pogłaskałem go po pysku, co przyjął dość spokojnie. Kobieta pod wezwaniem stajennego wyszła z hali i zostałem sam z Arenisem, gdyż tak go wtedy nazwałem. Jednak po chwili zjawiła się Thejla, która z lekka spłoszyła ogiera, przez co ten odruchowo się oddalił. Gdy brunetka to zauważyła, podeszła do mnie na spokojnie, lecz nagle kary podbiegł i osłonił mnie łbem, aby kobieta się do mnie nie zbliżyła.
- Spokojnie Arenis, to swój - zaśmiałem się krótko i minąłem wierzchowca, aby spojrzeć na kobietę.
- Ale.. jak? - uśmiechnęła się i spojrzała na konia.
- Dwie godziny przekonywania, gorzej niż z kobietą - zażartowałem, przez co oberwałem z piąstki w ramie.
- Piękny jest - odparła brunetka - Dobrze, że jest już bezpieczny - dodała - Pozwól, że wyznaczę Ci jego boks. Lepiej, żeby weterynarz się mu przyjrzał.
- Nie ma problemu - przytaknąłem.
Gdy Arenis był w swoim boksie, a weterynarz obadał go całego z moją obecnością, mogliśmy podać posiłek ogierowi i pozostawić go w bezpiecznym miejscu. Okazało się, że karemu dolegało tylko wychudzenie i poprzez odpowiednie karmienie, powinien wrócić szybko do swojej formy.
- Dzień zakończony sukcesem - powiedziałem ciężko wzdychając, a że adrenalina puściła, poczułem nieprzyjemny ból lewego przedramienia.
- Zgadza się - zerknęła na mnie brunetka - Zraniłeś się? - spytała zaraz i spojrzała na rozcięte miejsce.
- Chyba wtedy, gdy koń wyleciał z boksu jak poparzony - odparłem - W domu sobie to opatrzę - dodałem szybko.
- Samemu może być ciężko. Chodź do biura, tam się tym zajmę - powiedziała pewnie Thejla - Przy okazji czegoś ciepłego się napijemy.
- Nie trzeba, naprawdę.
- Chodź i nie marudź - uparła się, więc i tak zrobiliśmy.
Zasiedliśmy przy blacie w kuchni, herbaty stały już zaparzone, zaś ciemnowłosa bawiła się w ratownika delikatnie odkażając ranę wacikiem nasączony specjalnym alkoholem. Cóż, tatuaże w pewnym stopniu zostały rozdzielone, lecz z czasem blizna całkiem zniknie.
- Co zamierzacie z nim zrobić? - spytałem aby zabić panująca między nami ciszę.

Thejla? :3

1013 słów = 300$