16.03.2019

Od Jamesa

Zaspany zszedłem na dół, starając się nie spaść na żadnym ze śliskich schodków. Mojego ojca i brata już nie było, za to przy stole siedziały dwie, roześmiane siedemnastolatki. Podszedłem najpierw do Jelly, całując ją w czubek głowy, a potem poczochrałem blond włosy Patty.
— Odwieziesz nas do szkoły? — zapytały pełne nadziei, że nie będą musiały iść na autobus.
Pokręciłem głową. Chciałem dzisiaj wcześniej stawić się w stadninie, przez nowych jeźdźców mam ręce pełne roboty. I jak sama praca mi nie przeszkadzała, obawiałem się, że doba może nie mieć wystarczającej liczby godzin.
— Tylko na przystanek.
Mruknęły coś niezadowolone, a ja poszedłem się umyć i ubrać, by zaoszczędzić jak najwięcej czasu. Po półgodzinie wszyscy siedzieliśmy w moim starym, czerwonym jeepie, popijając gorącą czekoladę z papierowych kubeczków. Dzisiaj było wyjątkowo ciepło, ale moje przezorne siostry i tak postanowiły owinąć się szalikiem, a na swoje puste głowy założyć czapki.
— Powiedz nam, Jim, poznałeś już jakąś uroczą pensjonarkę? — zagadnęła Jelly, kiedy wjechałem na główną drogę do miasta.
— Tak, bierzemy jutro ślub, będziemy mieć trojkę dzieci i stadko kucyków — odburknąłem, bo któraś z bliźniaczek przynajmniej raz w tygodniu zadawała mi tego typu pytanie.
Odstawiłem je na pętle, skąd mogły wybrać jeden z dwóch autobusów i w ciągu dwudziestu minut znaleźć się w swoim liceum. Dziwnie się czułem z tym, że są ode mnie dziesięć lat młodsze. Nasza mama zmarłą przy ich porodzie. A właściwie, miał to być prosty poród jednego chłopca. Rodzice nigdy nie inwestowali w lekarzy, czy jakieś tam USG, jeśli nie musieli. Oszczędzali przy każdej okazji i wolałem nie myśleć, że przez to mama przepłaciła życiem.
Jednakże, teraz nasz ojciec wyjechał za granice, by pracować w jednej ogromnej stadninie, zamiast jeździć po okolicznych małych. Wysyłał nam pieniądze, ale to nie to samo, co mieć go obok. Jason, starszy o rok ode mnie, wyprowadził się do centrum, do swojej dziewczyny, by mieć lepszy „status” na torze.
Zajechałem pod stadninę tuż po ósmej, droga mi się jednak nieco wydłużyła. Zostawiłem na parkingu samochód i wpadłem do pierwszej z prywatnych stajni, by zobaczyć na rozpisce, jakie zajęcia na dzisiaj mi przygotowano.
Poza posprzątaniem boksów i karmieniem, większość koni miała trafić na padoki albo karuzele. Zabrałem pierwszą parę z dwóch boksów, umieszczając ich na oddzielnych placach. Teraz tylko wystarczy, że wyrzucę cały gnój i naniosę ściółkę. Posprzątanie wszystkich boksów zajęło mi ponad dwie godziny. Kiedy z tym skończyłem, dałem siana i przeniosłem się do stajni prywatnej numer III, jako że w drugiej nikt nie stacjonował.
Po drodze minąłem blondynkę, wysoką i wyraźnie zamyśloną. Odniosła kantar do siodlarni i ponownie mnie minęła, wiec poczułem się głupio, że się nie odezwałem.
— Dzień dobry, pani.
Chociaż też trzymałem tu konia, to tylko dlatego, że jako pracownik było to łatwiejsze w utrzymaniu, niż w jakiejś innej stajni. Nie musiałem dojeżdżać, bo i tak byłem w pracy, a boks mogłem sprzątać samemu, kiedy mi się zachce. Nie uważałem, że jestem na równi z bogatymi, rozpieszczonymi dzieciakami, które tutaj jeździły. Oczywiście, nie wszyscy tacy byli, jednak z szacunku i ze strachu o swoją posadę, zawsze kłaniałem się nisko napotkanym osobą.
Tej oto dziewczyny przede mną nie znałem. Mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia lat. Kiedy się przywitałem, omal na mnie nie wpadła, tak, że wolną ręką (w drugiej dzielnie dzierżyłem widły) musiałem ją złapać, bo uderzyłaby się o kraty boksu.
— Och, witam — rzekła, wydaje mi się, że urzeczona tym, jak się do niej zwróciłem. — My się chyba nie znamy.
Spojrzała na narzędzie, które trzymałem i zrozumiała, na kogo patrzy. Opuściłem dłoń z jej ramienia, bo ciągle ją przytrzymywałem. Jestem pewien, że teraz, kiedy zobaczyła moje brudne spodnie (ścigałem cholerną tarantke po całym padoku i wpadłem w wielką kałuże) oraz umorusaną twarz, straci ochotę na jakiekolwiek kontakty ze mną.
— Ma pan tutaj odrobinę… — nie dokończyła, bo wzięła rąbek swojego rękawa i przejechała po plamce z błota.
„Pan”. Nikt się tutaj do mnie tak nie zwracał. Wołali albo „Jim”, albo „Silver”. Przy czym, nigdy nie wiedziałem, czy chodzi o mnie, czy o konia. Pracowałem tutaj trzy lata i nigdy nie poczułem się tak w domu, jak w chwili obecnej.
— Owszem, nie znamy się — podjąłem jej poprzednią myśl. — James Silver, dla przyjaciół Jim.
Uśmiechnęła się i odparła, poprawiając włosy. Dopiero teraz spostrzegłem, że ma w nich różowe pasemka. Pasowały jej.
— Rein, wystarczy Rein.
Zmarszczyłem brwi. Rein w stajni jest tylko jedna i o ile się nie mylę, ma na nazwisko Marshall. Przyjechała dwa lub trzy dni temu.
— To pani klacz dzisiaj przeciągnęła mnie w tą i z powrotem po padoku — fuknąłem, chociaż zaraz się strofowałem, bo nie chciałem, by zabrzmiało to, jakbym ją oskarżał.
Otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia, widać kolorowe diabelstwo w stosunku do niej jest milusie i kochane. Na pewno nie to, co mój wierzchowiec, któremu nie chce się na padoku nawet brykać.
—To bardzo energiczny koń — sprostowałem, bo poczułem się winny, że tak na nią naskoczyłem.
—Jest pan niewątpliwie spostrzegawczy — odparła.
Zazwyczaj nie mam problemu z odganianiem intencji drugiej osoby, nawet po krótkiej wymianie zdań. Ona była inna, nieszablonowa. Nie wiedziałem, czy sobie stroi ze mnie żarty, czy też powiedziała to z czystej uprzejmości.
— Och, nie, nic podobnego. Spostrzegawczość nie polega na znalezieniu pieniążka na ulicy. Spostrzegawczość to zobaczenie osób, które się już kiedyś spotkało w tłumie tysiąca twarzy.
— Cóż za celne spostrzeżenie, pani Silver.
Uśmiechnęła się i odeszła, pozostawiając mnie w krótko mówiąc, bardzo nieprzyjemnym uczuciu, że z przyjaźni z nią wyniknął kłopoty. Szczególnie, że dziewczyna jak ona zawróciła w głowie niejednemu.



900 słówek = 180$

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz